- Jak się pan czuje? - Spytał cicho
czarnowłosy, pomagając mu usiąść. Zielonowłosy pokręcił tylko
głową.
- Dziękuję, że mnie uratowałeś, Lavoro, pewnie
by mnie tam stratowali. - Rzekł ochryple Lord, próbując wstać,
jednak niebieskooki go powstrzymał.
- Niech pan się nie
rusza. Poradzimy sobie bez pana. Niech pan tu siedzi, a my się
zajmiemy tymi wszystkimi aniołami. - Powiedział stanowczo Lavoro i
wstał, podpierając się na wbitym w ziemię mieczu. Jego mundur był
cały w plamach krwi, a zielonowłosy nie potrafił orzec, do kogo
ona należała.
- Więc co według ciebie powinienem zrobić?
Siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak wszyscy tam giniecie? - Warknął
złotooki niemiło, czując narastające zmęczenie. Rany zaczynały
dawać o sobie znać. Czarnowłosy wyszedł z chatki, pozostawiając
pytanie Lorda bez odpowiedzi i niebawem znikł w bitewnej
wrzawie.
Zielonowłosy westchnął ze zrezygnowaniem i
oblizał spękane od suchego powietrza usta. „Czas na odsiecz”,
uśmiechnął się lekko. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru
i wyciągnął zeń maleńkiego smoka, zrobionego ze stukoronowego
banknotu. Miał lekko powyginane tylne łapki, a na końcówce ogona
błyszczała zawiązana w kokardkę, złocista wstążka. Lord
Chciwości postawił ostrożnie robótkę origami na otwartej
dłoni.
- Leć do Kalathiela. Powiedz mu, żeby mobilizował
swych chłopaków, bo impreza się rozkręca. - Szepnął i ucałował
smoka w papierowy łebek. Zielony stwór zamachał skrzydełkami,
jakby słowa złotookiego tchnęły w niego życie. Oderwał się od
dłoni Lorda, niczym szmaragdowy ptak ze złocistym ogonem, zrobił
krzywy piruet w powietrzu i śmignął przez komin lepianki.
Zielonowłosy przeczesał palcami skołtunione, zakurzone, sklejone
od potu włosy. Wyciągnął pistolet. „Zanosi się na długi
dzień…”, westchnął i wziął na muszkę kolejnego
anioła.
~***~
- Panie, ile
jeszcze mamy czekać?
Rdzawooki uniósł głowę i zmierzył
swego podwładnego wzrokiem. Oficer aż zadrżał. Kalathiel od rana
był poirytowany z powodu decyzji Lorda Chciwości odnośnie jego
oddziału. Mieli ukryć się w lesie i czekać na znak
zielonowłosego, który jednak uparcie nie nadchodził. Białowłosy
martwił się o swojego pana i przyjaciela, jednak nie miał wyboru -
rozkaz to rozkaz. Szlachcic wytarł w chustkę upstrzone
różnokolorowymi plamami palce. Nienawidził, gdy przeszkadzało mu
się w jakichkolwiek czynnościach, nieważne, czy była to rozmowa,
czy – w tym przypadku – malowanie obrazu. Już miał nauczyć
swojego oficera posłuszeństwa, gdy poczuł, że coś go ciągnie za
mundur.
Spojrzał w dół i ujrzał smoczka zrobionego ze
stuzłotowego banknotu. Stwór próbował nieudolnie przeszukać
zawartość jednej z kieszeni Kalathiela w poszukiwaniu pieniędzy.
Białowłosy chwycił go w dłoń, a maluch natychmiast
znieruchomiał, jakby zawstydzony, że go przyłapano. Demon
przysunął smoka do swojego ucha i usłyszał szept Lorda Chciwości.
Na jego usta wypłynął niewinny uśmiech dziecka, które dostało
wymarzoną grę na gwiazdkę. Wyminął struchlałego ze strachu
oficera.
- No, chłopcy, pakować się! - Zawołał do
leniwie siedzących bądź leżących na polanie żołnierzy -
Właśnie dostałem znak od naszego przywódcy, czas na
zabawę!
Oddział zakrzyknął wesoło „Tak jest!”, rad,
że wreszcie dane im będzie na coś się przydać i zaczął zwijać
obóz. Kalathiel szepnął cicho do zamkniętego w jego dłoni smoka,
po czym rozchylił palce. Ten zamachał skrzydłami i wzleciał w
powietrze, błyskając od czasu do czasu złotą wstążką na
ogonie. Po chwili pożarł go błękit nieba.
„Już idę
po ciebie, Mon” westchnął w myślach szlachcic i pomógł swym
ludziom w składaniu namiotów.
~***~
Złotooki
był zmęczony. Bardzo zmęczony.
Poturbowane ciało
odmawiało posłuszeństwa, próbując wypluć własne płuca, a
ramię Lorda zdrętwiało i nabrało niezdrowego, sinego koloru.
Zielonowłosy po raz kolejny zmusił się do biegu, dobywając miecza
i z ochrypłym, wojennym okrzykiem wybiegł na ulicę, rozdzierając
wszechobecną ciszę. Nie martwił się o łuczników i strzelców
celujących w niego z okien opuszczonych, drewnianych domków.
Wiedział, że ten cały Arwain chce go zabić osobiście.
Szlachecki
anioł czekał już na złotookiego z wyciągniętą bronią. Stracił
gdzieś swego wspaniałego, karego wierzchowca, a jego szara wręcz
skóra kontrastowała z granatem brudnego munduru. Dwaj wodzowie
starli się ostrzami i nikt nie śmiał im przeszkodzić. Wymienili
parę desperackich ciosów, po czym odskoczyli od siebie, dysząc
ciężko. Złote oczy spotkały się z ametystem i obaj już
wiedzieli, że będzie to pojedynek ostateczny, na śmierć i życie.
Ważyć się w nim będą losy obu armii i mimo, że aniołów było
znacznie więcej, to bez swojego wodza nie potrafili zrobić nic.
Byli tylko bandą słabego, zdezorientowanego, pierzastego mięsa
armatniego.
Blondyn i zielonowłosy zaczęli okrążać się
nawzajem, mierząc wzrokiem i szukając jakichkolwiek słabych
punktów przeciwnika. Żaden z nich nie miał zamiaru dać się zabić
zbyt łatwo. W całym mieście panowała śmiertelna cisza, gdyż
obie armie poukrywały się w opuszczonych domach, zajmując się
rannymi i czekając na ruch wroga. Tylko Lord Chciwości i szlachecki
anioł zostali na zewnątrz, oświetlani przez powoli chylące się
ku zachodowi, krwawe słońce.
Nagle fioletowooki zerwał
krąg, wokół którego do tej pory krążyli i w parę sekund
zmniejszył dzielący go i demona dystans. Zielonowłosy zacisnął
mocniej palce jednej dłoni na rękojeści miecza. „Czyżby
zauważył mój stan?” spytał w myślach, próbując pobudzić
zamroczony nieco bólem i wycieńczeniem umysł do działania. Znów
starli się, lecz tym razem anioł miał znaczną przewagę. Zrobił
krok do przodu, tnąc i raz po raz zmuszając wycofującego się
Lorda do obrony.
W pewnej chwili blondyn uniósł broń,
robiąc flintę z góry, po czym skręcił lekko ostrze miecza w
powietrzu i z rozpędu uderzył płaską stroną w lewe ramię
zielonowłosego. Złotooki zatoczył się, lecz nim zdążył jakoś
odpowiedzieć na tak bolesny atak, anioł wyprowadził pięścią
cios pod jego brodę. Lord upadł na ziemię, wzbijając wokół
tumany burego kurzu, kompletnie bez sił.
- „Wielki Lord
Chciwości”!? Nie rozśmieszaj mnie! - Zaśmiał się kpiąco
fioletowooki, a jego śmiech przypominał zgrzyt brudnych pazurów
drapiących po szkolnej tablicy. Złotooki przymknął oczy i
spróbował uspokoić oddech, przeklinając w myślach pogruchotane
ramię.
Nagle gdzieś w oddali rozległ się tętent tysiąca
kopyt, narastający z minuty na minutę. Blondyn drgnął
zdezorientowany. Nie przypominał sobie, by kazał któremuś ze
swych żołnierzy wzywać posiłki.
- Wszystkie anioły są
takie głupie, czy to tylko ty jesteś specjalny…?
Anioł
spojrzał w dół i napotkał wykrzywioną w kpiącym uśmiechu,
zakurzoną i chorobliwie bladą twarz złotookiego. Lord Chciwości
zaśmiał się cicho i ochryple, nie będąc w stanie nawet wstać.
-
Zamknij się! Czemu się śmiejesz, przecież jesteś już martwy! -
Wrzasnął gorączkowo fioletowooki z poirytowaniem i z całej siły
kopnął zielonowłosego, wbijając czubek buta między jego żebra.
Coś chrupnęło w piersi i Lord zakaszlał boleśnie. Anioł
uśmiechnął się okrutnie.
- Spójrz tylko na siebie,
jesteś taki żałosny! Nawet, jeśli wezwałeś odsiecz, to jest już
za późno! Twoja armia nic bez ciebie nie zrobi! Nie zasługujesz na
tytuł Lorda, ani na wszystkie swoje skarby! Jak tylko umrzesz, to
osobiście cię ograbię!
Zielonowłosy otworzył szeroko
oczy na ostatnie słowa blondyna, wbijając paznokcie w ziemię.
-
Powtórz to, gówniarzu. - Warknął przez zęby krótkowłosy,
ściskając mocno rękojeść swego miecza. Nim Arwain zdążył
chociaż pomyśleć o wyciągnięciu broni, został pchnięty na
ścianę jednego z domów. Siła uderzenia wycisnęła powietrze z
jego płuc.
Lord wstał, trzymając w dłoni miecz i warcząc
niczym rozeźlony pies. Jego silny, długi, pokryty czarną łuską
ogon o spłaszczonej końcówce śmigał na boki, a szeroko otwarte
oczy były podkrążone. Lekko wykrzywione rogi odstawały na boki.
Fioletowe tęczówki ze złotymi otoczkami i pionowymi źrenicami
emanowały żądzą mordu. Obnażone w grymasie gniewu zęby
przypominały smocze kły, a skóra stała się jeszcze bledsza niż
wcześniej, co było spowodowane utratą krwi.
Blondyn
osunął się po ścianie, sparaliżowany jakimś dziwnym uczuciem
słabości. Nigdy wcześniej nie widział żadnego demona w takim
stanie. Piekielni mieszkańcy zazwyczaj błagali go o litość bądź
śmierć, kuląc się przed nim i płaszcząc ze strachu. Nie
przewidział, że kiedyś role się odwrócą. Nagle zapragnął
zmienić się w małego robala i odpełznąć jak najdalej z tego
miejsca.
- Możesz mówić, co chcesz… Oczerniać na
wszystkie możliwe sposoby... Taki pryszcz jak ty i tak nie
potrafiłby mnie obrazić na tyle, by zabolało… Możesz kaleczyć
mnie i ranić… - Suche warczenie Lorda Chciwości mogłoby ciąć
skały. Lord powoli zbliżał się do siedzącego pod ścianą
anioła, rysując srebrnym końcem miecza pokrytą kurzem ziemię.
Nagle wydał się większy i starszy, jakby furia dodała mu sił. W
końcu zatrzymał się przed sparaliżowanym ze strachu blondynem i
uniósł brodę, mierząc go wzrokiem z góry.
- Spójrz
tylko na siebie… Jesteś taki żałosny.
Rozszerzone ze
strachu, ametystowe oczy obserwowały bezsilnie, jak Lord Chciwości
powoli unosi miecz, by zadać ostateczny cios. Anioł nie był w
stanie się ruszyć, czy choćby zmrużyć oko, nawet jego oddech
zamarł na chwilę. Był zbyt przerażony widokiem rozwścieczonego
demona.
- Zostaw naszego dowódcę!
Nagle z jednego
z domów wybiegł młody żołnierz w granatowym mundurze. Miał
popielate skrzydła i włosy, a krystalicznie czyste, zielone oczy
zdawały się jaśnieć. Jego okrągła twarz była upstrzona
piegami, co ujmowało mu jeszcze lat. Wyglądał na niezbyt
doświadczonego w boju. Trzęsły mu się kolana, gdy stawiał
kolejne kroki, powoli zmniejszając dystans dzielący go i
zielonowłosego.
- N-niech pan nie robi mu krzywdy! –
Zawołał młodzik już mniej pewnie, lecz nim zdołał zaatakować
Lorda, padł na ziemię, przeszyty strzałą z zieloną lotką.
-
Ian! – Arwain otrząsnął się z szoku i zerwał z ziemi,
powstrzymało go jednak krótkie warknięcie zielonowłosego.
Na
plac wysypały się tłumy demonów w ciemnozielonych mundurach, w
każdej chwili gotowe do walki. Po dłuższej chwili bezładna chmara
piekielnych ustawiła się w paru szeregach. Pierwsza linia łuczników
celowała już strzały w Arwaina. Przed armię wystąpił dowódca.
Miał długie, jasne włosy splecione w setki warkoczyków, związane
na karku, jednak nie to było najosobliwszą jego cechą. Najbardziej
uwagę przykuwały jego oczy. Miały one nienaturalny kolor rdzy, ni
to brązowy, ni to pomarańczowy. Normalnie wyrażające pewność
siebie, teraz wyglądały na zmartwione.
Kalathiel szukał
wzrokiem w całej tej scenie Lorda Chciwości, a gdy go znalazł,
westchnął ze zrezygnowaniem.
- Rany, Mon, ciebie to
zostawić na pięć minut… - Przewrócił oczami. Zielonowłosy
jedynie wyszczerzył ostre zęby w groteskowej parodii
uśmiechu.
Tymczasem dowódca skrzydlatych zdołał pod
nieuwagę piekielnych doskoczyć do młodego anioła, który leżał
twarzą do ziemi ze strzałą wystającą z jego pleców.
Popielatowłosy dyszał ciężko z bólu, drżąc pierzastymi
skrzydłami, jednak jego życiu raczej nic nie zagrażało. Blondyn
złamał drewno strzały w połowie i odsunął piegowatego w
bezpieczne miejsce, po czym wstał i zdecydowanie wyciągnął miecz.
Lord Chciwości obrzucił go morderczym spojrzeniem, spinając
zmęczone ciało, by w każdej chwili móc odeprzeć ewentualny atak.
Anioł potoczył wzrokiem po przybyłej piekielnej odsieczy i uniósł
ostrze nad głowę.
- Zarządzam… Odwrót! - Zawołał i
schował miecz do pochwy, po czym wziął młodszego skrzydlatego na
plecy. Na ulicy dało się słyszeć szmery niebiańskich żołnierzy,
które jednak zaraz ucichły pod groźnym spojrzeniem ametystowych
oczu. Blondyn odwrócił się do rogatego demona z gniewem
wymalowanym na twarzy.
- Jeszcze cię dorwę, demonie -
Syknął nienawistnie, po czym dołączył do gromady
skrzydlatych.
- Zobaczymy… - Prychnął pod nosem
zielonowłosy, obserwując odlatujące anioły z wrogością
wymalowaną na twarzy, jednak gdy już zniknęły na horyzoncie,
westchnął ze zmęczenia. Jego rogi i ogon zaczęły powoli zanikać,
a oszałamiający ból przedarł się w końcu przez mgiełkę furii,
przeszywając umysł na wylot. Złotooki osunął się na ziemię.
-
Hej, Mon! – Kalathiel złapał Lorda, nim ten zdążył upaść i
spojrzał z przestrachem na jego chorobliwie białą twarz.
-
Opatrzyć rannych… Do obozu Lucka… - Szepnął na granicy
świadomości, nim zwiotczał całkiem w ramionach swego przyjaciela.
Białowłosy wstał, biorąc spocone od gorączki ciało demona i
odwrócił się do żołnierzy, swoich i Lorda Chciwości.
-
Słyszeliście, co powiedział wasz przełożony! Znaleźć rannych,
opatrzyć i do obozu Lucyfera, jazda! - Nakazał ostrym głosem,
zmartwiony. Demony natychmiast zabrały się do wypełniania
rozkazów. Jeden z medyków wziął od Kalathiela ciało złotookiego,
układając je na paru rozłożonych mundurach i zaczął opatrywać
jego rany. Białowłosy chodził nerwowo w tą i z powrotem.
-
Panie, to wymaga operacji, jak najszybciej - Rzekł, puszczając
bezwładne ramię zielonowłosego. Kalathiel zatrzymał się w pół
kroku i klęknął przy nieprzytomnym Lordzie.
-
Przyprowadźcie mi konia - Rozkazał i podsunął ramię pod głowę
rannego z zamiarem wzięcia go na ręce i odwiezienia do obozu
księcia osobiście. Nagle poczuł czyjąś dłoń na swojej.
-
Nie, Kal. - Usłyszał znajomy, cichy głos po swojej lewej i
odwrócił głowę, by spojrzeć prosto w stalowe, spokojne tęczówki,
teraz nie zasłonięte przez szkło okularów.
- Potrzebują
cię tu, musisz przejąć dowództwo. - Lavoro zabrał rękę i
zacisnął na jego ramieniu, wstając chwiejnie. Spod nogawki
pociekło trochę krwi, jednak nie było tego zbytnio widać, gdyż
znaczna część munduru szarookiego była w kolorze posoki.
Białowłosy westchnął.
- Jestem zmuszony przyznać ci
rację, jednak ty też nie możesz prowadzić - Rzekł, patrząc
wymownie na jego nogę. - I co teraz?
- Nie wiem… Nie
macie żadnych powozów? - sekretarz Mammona rozejrzał się dookoła
i po chwili dostrzegł rozklekotaną, porzuconą dwukołówkę opartą
dyszlem o ziemię przy opuszczonej chacie. Prawdopodobnie nikt nigdy
nie miał się już o nią upomnieć, więc Kalathiel zaprzęgł
wierzchowca Lavoro i pomógł mu ułożyć szlachcica na deskach.
Czarnowłosy usadowił się przy nim tak, by nie drażnić rany na
nodze i wziął cugle w ręce.
- Uważaj na niego – powiedział
mu Kalathiel. - Chcę was widzieć żywych. Oboje.
- I nawzajem,
generale. Wio! - sekretarz popędził konia, a ten ruszył przed
siebie najpierw kłusem, a później galopem, wkrótce znikając
białowłosemu z oczu.
~***~
Kiedy Samael się
obudził, nieśmiałe promienie wczesnowiosennego słońca
przedzierały się przez szparę między płachtami namiotu. Ich
światło padało na ukojoną błogim snem twarz Rafaela, zwiniętego
w kłębek na brzegu jego posłania. Wołanie dusz w jego głowie nie
ucichło, ale uspokoiło się na tyle, żeby mógł je zignorować.
Wyglądało na to, że improwizowana terapia Pana Uzdrowień
rzeczywiście działała.
- Och, żyjesz – Vestar wkroczył do
namiotu, a jego odsłonięta klatka piersiowa połyskiwała od kropel
wody. Spacer od pryszniców bez ubrania musiał być torturą przy
temperaturze, jaka panowała rano, ale generał wydawał się nic
sobie z tego nie robić.
- Czy to rozczarowanie słyszę w twoim
głosie? - zapytał cynicznie Gniewny Pan, unosząc brwi. Żołnierz
tylko wzruszył ramionami.
-
Być może. Dlaczego, czyżbym zranił twoje uczucia, o panie?
-
Niezbyt – odparł chłodno Samael, a jego spojrzenie przeniosło
się z Vestara na Rafaela. - Co on tu robi?
- Nie odstąpił cię
nawet na krok, co mnie szczerze zaskoczyło – wyjaśnił generał.
- Mało kto chciałby spędzić noc przy boku Lorda Gniewu. Masz taką
opinię, że dziwię się liczbie żołnierzy, która przybyła na
wezwanie. Pewnie myśleli, że po paru dniach się mnie pozbędziesz.
- Nie zrobienie tego było błędem – mruknął Anioł Śmierci.
W tej samej chwili Rafi rozprostował skrzydła, ziewając szeroko i
otworzył zaspane oczy, wbijając spojrzenie w Lorda.
- Sammy...
- zamruczał półprzytomnie. - Co się stało?
Kiedy jego
spojrzenie spoczęło na Vestarze, natychmiast się ocknął,
czerwieniejąc jak piwonia.
- Panie generale! Bardzo przepraszam,
musiałem zasnąć... Już sobie idę... Ojej, spóźniłem się na
zbiórkę, prawda? - wyjąkał, wstając na nogi i próbując
wyprostować pogniecioną tunikę.
- Trochę tak, ale to
nieważne. Chodź, muszę z tobą porozmawiać – generał wskazał
głową na wyjście i Pan Uzdrowień natychmiast z czerwonego zrobił
się biały. Rzucił ukradkowe spojrzenie Samaelowi, który tylko
wzruszył ramionami. Stwierdziwszy, że z tej strony nie otrzyma
pomocy, Rafi wyszedł z Vestarem na chłodne, poranne powietrze.
Generał wszedł do koszar, po czym podążył do stajni. Otworzył
boks wierzchowca archanioła i wręczył mu cugle.
- Jedź,
Vincent. Nie jesteś stworzony do wojska, ale jesteś świetnym
lekarzem. Masz przed sobą karierę. Nie zaprzepaść tego – rzekł
z powagą. Rafael spojrzał na niego z niedowierzaniem. Chciał
zaprotestować, obiecać, że postara się bardziej, ale z jego ust
nie wyszło ani jedno słowo. Zupełnie nieświadomie Vestar
zostawiał mu otwartą drogę powrotu. Gdyby uciekł tuż przed tym,
jak oddział Samaela wyruszy do walki, zostałby dezerterem i nikt by
go nie chciał tu widzieć. Jeśli odejdzie za pozwoleniem dowódcy,
w przyszłości może nawet udać mu się odwiedzić przyjaciół z
wojska pod przykrywką Vincenta. Tak było lepiej. Korzystniej.
Ścisnął w palcach skórzane rzemienie i westchnął.
- Starałem
się... - powiedział smutno, spuszczając głowę. - Naprawdę nie
dałbym rady?
- Mógłbyś dać. Tylko czy to właśnie tego
chcesz? Nie wiem, czemu podjąłeś decyzję o dołączeniu do nas i
nie będę tego dociekał, ale zastanów się. Możesz odejść –
Vestar klepnął go lekko w ramię, po czym ruszył do wyjścia. Był
w połowie drogi do namiotu, kiedy usłyszał oddalający się powoli
tętent konia.
- Kazałeś mu odejść? - zapytał Samael, który
już zdążył przygotować się do śniadania. Wyglądał lepiej niż
poprzedniego wieczora, jego blade policzki nabrały nieco koloru, a
wzrok nie był nieskupiony i rozgorączkowany.
- Owszem –
odparł generał. - W taki sposób możesz go jeszcze kiedyś
zobaczyć.
- Skąd pomysł, że tego chcę? - głos Lorda był
szorstki, ale nie pełen wrogości, jak zazwyczaj. Vestar uznał to
za dobry znak.
- Przeczucie. Idziemy? - Samael przytaknął i
wyszli z namiotu ramię w ramię.
Następnego ranka wyruszyli, by
dołączyć do piekielnych oddziałów.
~***~
Asmodeusz
stał na brzegu jednego z większych przygranicznych jezior. Za nim,
niczym kolorowa mozaika rozciągała się armia. Żołnierze dwóch
oddziałów oczekiwali na atak, w skupieniu obserwując przeciwległy
brzeg, do którego powoli zbliżały się się szeregi niebiańskich
wierzchowców. Złociste flagi powiewały dumnie, odbijając blade
promienie słońca, od czasu do czasu wyzierające spomiędzy
szarawych obłoków i muskajcie delikatnie spokojną taflę wody.
Dotarłszy do jeziora, Zastępy zatrzymały się na grząskim,
przybrzeżnym gruncie, jakby analizując sytuację i wyczekując na
ruch przeciwnika. Pan Rozpusty wyszczerzył zęby i dał znak swoim
generałom. Jak jeden mąż, wojsko zaczęło cofać się w głąb
lądu.
- Uciekają! Asmodeusz to tchórz! - warknął Michał do
Leara, ale rudy tylko pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co Lord
kombinuje, lecz nigdy nie oskarżyłby go o tchórzostwo.
-
Jedźmy za nimi. Powoli, to może być pułapka – zaproponował,
uważnie wypatrując jakiegokolwiek śladu podstępu.
- Jesteśmy
na otwartym terenie. Nie ma gdzie się ukryć – Archanioł Ognia
wyglądał na zadowolonego z takiego obroty sprawy. Rudy wiedział,
że jego dowódca nie przepada za wojną partyzancką. Michał zawsze
dążył do starcia, w którym obie strony miały równe szanse i
jedynie siła oddziału decydowała o wyniku walki.
- Wyślijmy
pegazy – podsunął Lear. - Z góry lepiej będzie widać
zagrożenie.
Michał przystał na ten pomysł. Oddział kawalerii powietrznej, zwany potocznie pegazami
był dawnym pomysłem Uriela. Dowodziła nim Persea, jedyna z członków elitarnej jednostki podległej samemu Michałowi, którą ten zdecydował się zabrać ze sobą. Dawniej nikt nie sądził, że
skrzydlate wierzchowce da się oswoić, a co dopiero wytrenować,
lecz Regent Słońca z pomocą Rafiego po długich wysiłkach tego
dokonał. Od tamtej pory pegazy stały się bardzo przydatnym
elementem Zastępów. Były zwinne, szybkie, a z ich grzbietu można
było wiele zobaczyć, do tego wytrzymywały bez trudu niskie
temperatury i ciśnienie. Po wygnaniu Uriela przeszły pod opiekę
Michała, bo wszyscy członkowie jak jeden mąż odmówili służenia
Sarielowi.
Kiedy stado skrzydlatych koni wzbiło się w
powietrze, a podmuch wiatru wywołany uderzeniami ich skrzydeł
zmącił spokojną dotąd taflę wody. Majestatyczne istoty zawisły
na chwilę nad resztą wojska, po czym ruszyły w stronę
oddalających się żołnierzy Piekła, płynnie zmieniając formacje
nad powierzchnią jeziora. Michał poczuł dumę wzbierającą w
piersi i nie po raz pierwszy pożałował, że Uriela nie ma przy
nim, by to zobaczyć.
Wtedy na tyłach armii Asmodeusza zrobiło
się jakieś poruszenie i naprzeciw pegazom wyleciała bestia.
Przypominała ptaka z ostrym, zakrzywionym dziobem i srebrzystymi
szponami, ale miała dwie pary skrzydeł okrytych fioletowymi i
purpurowymi piórami, a jej pysk, osadzony na długiej szyi, był
krótszy i szerszy niż ptasi łeb. Ogon bestii wyglądał jak smoczy
i zamiatał ziemię, gdy stwór unosił się w powietrzu.
- Ziz –
warknął Archanioł Ognia, ściskając mocniej lejce. - A więc
Asmodeusz połączył siły z Lewiatanem.
- Jeśli jest Ziz,
będzie i Behemot – zauważył przytomnie Lear.
Bestia runęła
z góry na pegazy, które rozpierzchły się na wszystkie strony, by
uniknąć jej pazurów. Błyskawicznie ustawiając formację z
powrotem, zbiły się nad grzbietem Ziza i wypuściły serię strzał
w jego kręgosłup. Monstrum ryknęło wściekle, obracając długą
szyję i próbować dopaść Perseę kościanym dziobem. Anielica
gwałtownie ściągnęła wodze swojego wierzchowca i razem zresztą
zmieniła pozycję, atakując tym razem brzuch stwora. Stamtąd
szybko zmiotło pegazy gwałtowne uderzenie skrzydeł.
- Nie ma co
tak stać – Michał odwrócił się do swego wojska. - Pegazy dadzą
sobie radę. Wy uważajcie na wodę. Do boju!
Spiął piętami
konia i popędził przed siebie nierównym nabrzeżem. Za nim ruszył
Lear i reszta żołnierzy. Kopyta ich rumaków dudniły głucho o
brązowawy grunt, przywodząc na myśl grzmot toczący się po niebie
przed burzą.
Archanioł Ognia niemalże dosięgnął drugiego
brzegu, kiedy ziemia zaczęła się ruszać.
Wybrzeże uniosło
się w górę, a konie, które straciły oparcie pod kopytami wpadły
do wody razem z zaplątanymi w lejce i strzemiona jeźdźcami. Michał
próbował rozwinąć skrzydła i wzlecieć w powietrze, ale nie
zdążył, bo uderzenie o powierzchnię jeziora wycisnęło powietrze
z jego płuc. Gdy udało mu się wydostać na powierzchnię, ujrzał
wielkie cielsko wodnej bestii powoli upadające do wody. Szybko
zanurkował z powrotem, by nie dać się porwać fali wytworzonej
przez uderzenie, ale prąd i tak ściągnął go nieco dalej w głąb
jeziora. Otworzywszy oczy dostrzegł w oddali Lewiatana, goniącego
jego żołnierzy, rozpaczliwie starających się dotrzeć do brzegu.
Jak mogli tak dać się złapać?
W końcu jakoś udało wyjść
z wody i dołączyć do reszty oddziału, która miała szczęście
biec po właściwym lądzie. Tam walka rozgorzała już na dobre.
Wyciągnął miecz, a ten zapłonął w jego dłoniach jasnym
płomieniem. Czując, jak temperatura jego ciała powoli wzrasta,
Michał rzucił się w wir bitwy.
___________________________________________________
WR: Patrzcie, leci punktualnie wstawiony rozdział! To dzięki naszej cudownej Scarlett, która połowę o Monie napisała dzielnie sama <3 Ja zdałam w końcu na prawko, więc może będę miała trochę więcej czasu żeby pisać o naszych niesfornych demonach. Bądźcie dobrej myśli! W rozdziale mogą być błędy, bo Scar na razie nie ma czasu go sprawdzić, ale jutro powinnyśmy to poprawić.
kolejny rozdział, wow :3 ja będę komentować, tylko zrównam się z fabułą, bo czytam jeszcze pierwszą część... ale już niedługo :3
OdpowiedzUsuńŚwietne *_* Bardzo podobają mi się opisy bitew. Czytałam rozdział z wypiekami na twarzy.
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo weny.
rozdzial jak zawsze swietny :)
OdpowiedzUsuńOjejciu, kocham, kocham!! *.* Wpadłam przez przypadek - któraś z Was skomentowała post Lady Makbet na jej nowym blogu, to stwierdziłam że obczaję sobie jak to u Was wygląda. I normalnie padłam! To pierwsze opowiadanie z motywem piekielno-niebiańskim, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jakoś nie kręciły mnie nigdy takie klimaty. No ale....prolog pierwszego tomu mnie zauroczył, a kolejne rozdziały, sprawiły że jednak nie odespałam sobie tygodnia w weekend XD Ogólnie lubię pisać długie komentarze, często są chaotyczne, więc z góry przepraszam -,- (heh, przepraszam "z góry", gdzieś w połowie. Tylko u mnie). Więc, wracając: macie bardzo lekkie pióra, miły dla oka styl pisania i umiecie pisać z emocjami i o emocjach. Tego mi brakuje w tych szarych, przeciętnych opowiadaniach. Dopóki trafiają się wśród nich takie perełki, jak Hell of Fortune - nie jestem w stanie się zniechęcić. Może i yaoi ma jakieś miejsce w moim serduchu, ale nie przeszkadza mi to
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam setki, jeśli nie tysiące opowiadań. Najpierw Polskie - a kiedy je skończyłam - angielskie. Swoją drogą, jeśli macie jakieś blogi, które polecacie, to chętnie łapię linki :) ostatnio nie miałam czasu na przeczesanie blogosfery, a często można przeoczyć na prawdę fajne blogi. Nie wiem, jakim cudem znalazłam Was dopiero teraz o.O Dobra, znowu odbiegam >.< nie przejmujcie się ilością komentarzy, bo one nie odzwierciedlają Waszego kunsztu i majstersztyku. Życzę weny, trzymajcie się ciepło...i dalej róbcie dobro na tym blogu ^^
Pozdrowionka i buziaki,
Dark Night