sobota, 13 grudnia 2014

WS: Rozdział 5

Mammon otworzył załzawione, błyszczące niczym dwie złote monety oczy. Gdy już odzyskał ostrość widzenia, ujrzał przed sobą twarz ze stalowo błękitnymi tęczówkami, które wyglądały na jeszcze bardziej zmartwione niż wcześniej. Lord Chciwości podparł się dłonią i usiadł pod ścianą jakiejś drewnianej, osmalonej ogniem lepianki. Stwierdził z lekkim oszołomieniem, że nie może ruszyć lewą ręką. 
- Jak się pan czuje? - Spytał cicho czarnowłosy, pomagając mu usiąść. Zielonowłosy pokręcił tylko głową. 
- Dziękuję, że mnie uratowałeś, Lavoro, pewnie by mnie tam stratowali. - Rzekł ochryple Lord, próbując wstać, jednak niebieskooki go powstrzymał. 
- Niech pan się nie rusza. Poradzimy sobie bez pana. Niech pan tu siedzi, a my się zajmiemy tymi wszystkimi aniołami. - Powiedział stanowczo Lavoro i wstał, podpierając się na wbitym w ziemię mieczu. Jego mundur był cały w plamach krwi, a zielonowłosy nie potrafił orzec, do kogo ona należała. 
- Więc co według ciebie powinienem zrobić? Siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak wszyscy tam giniecie? - Warknął złotooki niemiło, czując narastające zmęczenie. Rany zaczynały dawać o sobie znać. Czarnowłosy wyszedł z chatki, pozostawiając pytanie Lorda bez odpowiedzi i niebawem znikł w bitewnej wrzawie. 
Zielonowłosy westchnął ze zrezygnowaniem i oblizał spękane od suchego powietrza usta. „Czas na odsiecz”, uśmiechnął się lekko. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru i wyciągnął zeń maleńkiego smoka, zrobionego ze stukoronowego banknotu. Miał lekko powyginane tylne łapki, a na końcówce ogona błyszczała zawiązana w kokardkę, złocista wstążka. Lord Chciwości postawił ostrożnie robótkę origami na otwartej dłoni. 
- Leć do Kalathiela. Powiedz mu, żeby mobilizował swych chłopaków, bo impreza się rozkręca. - Szepnął i ucałował smoka w papierowy łebek. Zielony stwór zamachał skrzydełkami, jakby słowa złotookiego tchnęły w niego życie. Oderwał się od dłoni Lorda, niczym szmaragdowy ptak ze złocistym ogonem, zrobił krzywy piruet w powietrzu i śmignął przez komin lepianki. Zielonowłosy przeczesał palcami skołtunione, zakurzone, sklejone od potu włosy. Wyciągnął pistolet. „Zanosi się na długi dzień…”, westchnął i wziął na muszkę kolejnego anioła.

~***~ 
  
- Panie, ile jeszcze mamy czekać? 
Rdzawooki uniósł głowę i zmierzył swego podwładnego wzrokiem. Oficer aż zadrżał. Kalathiel od rana był poirytowany z powodu decyzji Lorda Chciwości odnośnie jego oddziału. Mieli ukryć się w lesie i czekać na znak zielonowłosego, który jednak uparcie nie nadchodził. Białowłosy martwił się o swojego pana i przyjaciela, jednak nie miał wyboru - rozkaz to rozkaz. Szlachcic wytarł w chustkę upstrzone różnokolorowymi plamami palce. Nienawidził, gdy przeszkadzało mu się w jakichkolwiek czynnościach, nieważne, czy była to rozmowa, czy – w tym przypadku – malowanie obrazu. Już miał nauczyć swojego oficera posłuszeństwa, gdy poczuł, że coś go ciągnie za mundur. 
Spojrzał w dół i ujrzał smoczka zrobionego ze stuzłotowego banknotu. Stwór próbował nieudolnie przeszukać zawartość jednej z kieszeni Kalathiela w poszukiwaniu pieniędzy. Białowłosy chwycił go w dłoń, a maluch natychmiast znieruchomiał, jakby zawstydzony, że go przyłapano. Demon przysunął smoka do swojego ucha i usłyszał szept Lorda Chciwości. Na jego usta wypłynął niewinny uśmiech dziecka, które dostało wymarzoną grę na gwiazdkę. Wyminął struchlałego ze strachu oficera. 
- No, chłopcy, pakować się! - Zawołał do leniwie siedzących bądź leżących na polanie żołnierzy - Właśnie dostałem znak od naszego przywódcy, czas na zabawę! 
Oddział zakrzyknął wesoło „Tak jest!”, rad, że wreszcie dane im będzie na coś się przydać i zaczął zwijać obóz. Kalathiel szepnął cicho do zamkniętego w jego dłoni smoka, po czym rozchylił palce. Ten zamachał skrzydłami i wzleciał w powietrze, błyskając od czasu do czasu złotą wstążką na ogonie. Po chwili pożarł go błękit nieba. 
„Już idę po ciebie, Mon” westchnął w myślach szlachcic i pomógł swym ludziom w składaniu namiotów. 
  
~***~

Złotooki był zmęczony. Bardzo zmęczony. 
Poturbowane ciało odmawiało posłuszeństwa, próbując wypluć własne płuca, a ramię Lorda zdrętwiało i nabrało niezdrowego, sinego koloru. Zielonowłosy po raz kolejny zmusił się do biegu, dobywając miecza i z ochrypłym, wojennym okrzykiem wybiegł na ulicę, rozdzierając wszechobecną ciszę. Nie martwił się o łuczników i strzelców celujących w niego z okien opuszczonych, drewnianych domków. Wiedział, że ten cały Arwain chce go zabić osobiście. 
Szlachecki anioł czekał już na złotookiego z wyciągniętą bronią. Stracił gdzieś swego wspaniałego, karego wierzchowca, a jego szara wręcz skóra kontrastowała z granatem brudnego munduru. Dwaj wodzowie starli się ostrzami i nikt nie śmiał im przeszkodzić. Wymienili parę desperackich ciosów, po czym odskoczyli od siebie, dysząc ciężko. Złote oczy spotkały się z ametystem i obaj już wiedzieli, że będzie to pojedynek ostateczny, na śmierć i życie. Ważyć się w nim będą losy obu armii i mimo, że aniołów było znacznie więcej, to bez swojego wodza nie potrafili zrobić nic. Byli tylko bandą słabego, zdezorientowanego, pierzastego mięsa armatniego. 
Blondyn i zielonowłosy zaczęli okrążać się nawzajem, mierząc wzrokiem i szukając jakichkolwiek słabych punktów przeciwnika. Żaden z nich nie miał zamiaru dać się zabić zbyt łatwo. W całym mieście panowała śmiertelna cisza, gdyż obie armie poukrywały się w opuszczonych domach, zajmując się rannymi i czekając na ruch wroga. Tylko Lord Chciwości i szlachecki anioł zostali na zewnątrz, oświetlani przez powoli chylące się ku zachodowi, krwawe słońce. 
Nagle fioletowooki zerwał krąg, wokół którego do tej pory krążyli i w parę sekund zmniejszył dzielący go i demona dystans. Zielonowłosy zacisnął mocniej palce jednej dłoni na rękojeści miecza. „Czyżby zauważył mój stan?” spytał w myślach, próbując pobudzić zamroczony nieco bólem i wycieńczeniem umysł do działania. Znów starli się, lecz tym razem anioł miał znaczną przewagę. Zrobił krok do przodu, tnąc i raz po raz zmuszając wycofującego się Lorda do obrony. 
W pewnej chwili blondyn uniósł broń, robiąc flintę z góry, po czym skręcił lekko ostrze miecza w powietrzu i z rozpędu uderzył płaską stroną w lewe ramię zielonowłosego. Złotooki zatoczył się, lecz nim zdążył jakoś odpowiedzieć na tak bolesny atak, anioł wyprowadził pięścią cios pod jego brodę. Lord upadł na ziemię, wzbijając wokół tumany burego kurzu, kompletnie bez sił. 
- „Wielki Lord Chciwości”!? Nie rozśmieszaj mnie! - Zaśmiał się kpiąco fioletowooki, a jego śmiech przypominał zgrzyt brudnych pazurów drapiących po szkolnej tablicy. Złotooki przymknął oczy i spróbował uspokoić oddech, przeklinając w myślach pogruchotane ramię.
Nagle gdzieś w oddali rozległ się tętent tysiąca kopyt, narastający z minuty na minutę. Blondyn drgnął zdezorientowany. Nie przypominał sobie, by kazał któremuś ze swych żołnierzy wzywać posiłki. 
- Wszystkie anioły są takie głupie, czy to tylko ty jesteś specjalny…? 
Anioł spojrzał w dół i napotkał wykrzywioną w kpiącym uśmiechu, zakurzoną i chorobliwie bladą twarz złotookiego. Lord Chciwości zaśmiał się cicho i ochryple, nie będąc w stanie nawet wstać. 
- Zamknij się! Czemu się śmiejesz, przecież jesteś już martwy! - Wrzasnął gorączkowo fioletowooki z poirytowaniem i z całej siły kopnął zielonowłosego, wbijając czubek buta między jego żebra. Coś chrupnęło w piersi i Lord zakaszlał boleśnie. Anioł uśmiechnął się okrutnie. 
- Spójrz tylko na siebie, jesteś taki żałosny! Nawet, jeśli wezwałeś odsiecz, to jest już za późno! Twoja armia nic bez ciebie nie zrobi! Nie zasługujesz na tytuł Lorda, ani na wszystkie swoje skarby! Jak tylko umrzesz, to osobiście cię ograbię! 
Zielonowłosy otworzył szeroko oczy na ostatnie słowa blondyna, wbijając paznokcie w ziemię. 
- Powtórz to, gówniarzu. - Warknął przez zęby krótkowłosy, ściskając mocno rękojeść swego miecza. Nim Arwain zdążył chociaż pomyśleć o wyciągnięciu broni, został pchnięty na ścianę jednego z domów. Siła uderzenia wycisnęła powietrze z jego płuc. 
Lord wstał, trzymając w dłoni miecz i warcząc niczym rozeźlony pies. Jego silny, długi, pokryty czarną łuską ogon o spłaszczonej końcówce śmigał na boki, a szeroko otwarte oczy były podkrążone. Lekko wykrzywione rogi odstawały na boki. Fioletowe tęczówki ze złotymi otoczkami i pionowymi źrenicami emanowały żądzą mordu. Obnażone w grymasie gniewu zęby przypominały smocze kły, a skóra stała się jeszcze bledsza niż wcześniej, co było spowodowane utratą krwi. 
Blondyn osunął się po ścianie, sparaliżowany jakimś dziwnym uczuciem słabości. Nigdy wcześniej nie widział żadnego demona w takim stanie. Piekielni mieszkańcy zazwyczaj błagali go o litość bądź śmierć, kuląc się przed nim i płaszcząc ze strachu. Nie przewidział, że kiedyś role się odwrócą. Nagle zapragnął zmienić się w małego robala i odpełznąć jak najdalej z tego miejsca. 
- Możesz mówić, co chcesz… Oczerniać na wszystkie możliwe sposoby... Taki pryszcz jak ty i tak nie potrafiłby mnie obrazić na tyle, by zabolało… Możesz kaleczyć mnie i ranić… - Suche warczenie Lorda Chciwości mogłoby ciąć skały. Lord powoli zbliżał się do siedzącego pod ścianą anioła, rysując srebrnym końcem miecza pokrytą kurzem ziemię. Nagle wydał się większy i starszy, jakby furia dodała mu sił. W końcu zatrzymał się przed sparaliżowanym ze strachu blondynem i uniósł brodę, mierząc go wzrokiem z góry. 
- Spójrz tylko na siebie… Jesteś taki żałosny. 
Rozszerzone ze strachu, ametystowe oczy obserwowały bezsilnie, jak Lord Chciwości powoli unosi miecz, by zadać ostateczny cios. Anioł nie był w stanie się ruszyć, czy choćby zmrużyć oko, nawet jego oddech zamarł na chwilę. Był zbyt przerażony widokiem rozwścieczonego demona. 
- Zostaw naszego dowódcę! 
Nagle z jednego z domów wybiegł młody żołnierz w granatowym mundurze. Miał popielate skrzydła i włosy, a krystalicznie czyste, zielone oczy zdawały się jaśnieć. Jego okrągła twarz była upstrzona piegami, co ujmowało mu jeszcze lat. Wyglądał na niezbyt doświadczonego w boju. Trzęsły mu się kolana, gdy stawiał kolejne kroki, powoli zmniejszając dystans dzielący go i zielonowłosego. 
- N-niech pan nie robi mu krzywdy! – Zawołał młodzik już mniej pewnie, lecz nim zdołał zaatakować Lorda, padł na ziemię, przeszyty strzałą z zieloną lotką. 
- Ian! – Arwain otrząsnął się z szoku i zerwał z ziemi, powstrzymało go jednak krótkie warknięcie zielonowłosego. 
Na plac wysypały się tłumy demonów w ciemnozielonych mundurach, w każdej chwili gotowe do walki. Po dłuższej chwili bezładna chmara piekielnych ustawiła się w paru szeregach. Pierwsza linia łuczników celowała już strzały w Arwaina. Przed armię wystąpił dowódca. Miał długie, jasne włosy splecione w setki warkoczyków, związane na karku, jednak nie to było najosobliwszą jego cechą. Najbardziej uwagę przykuwały jego oczy. Miały one nienaturalny kolor rdzy, ni to brązowy, ni to pomarańczowy. Normalnie wyrażające pewność siebie, teraz wyglądały na zmartwione. 
Kalathiel szukał wzrokiem w całej tej scenie Lorda Chciwości, a gdy go znalazł, westchnął ze zrezygnowaniem. 
- Rany, Mon, ciebie to zostawić na pięć minut… - Przewrócił oczami. Zielonowłosy jedynie wyszczerzył ostre zęby w groteskowej parodii uśmiechu. 
Tymczasem dowódca skrzydlatych zdołał pod nieuwagę piekielnych doskoczyć do młodego anioła, który leżał twarzą do ziemi ze strzałą wystającą z jego pleców. Popielatowłosy dyszał ciężko z bólu, drżąc pierzastymi skrzydłami, jednak jego życiu raczej nic nie zagrażało. Blondyn złamał drewno strzały w połowie i odsunął piegowatego w bezpieczne miejsce, po czym wstał i zdecydowanie wyciągnął miecz. Lord Chciwości obrzucił go morderczym spojrzeniem, spinając zmęczone ciało, by w każdej chwili móc odeprzeć ewentualny atak. Anioł potoczył wzrokiem po przybyłej piekielnej odsieczy i uniósł ostrze nad głowę. 
- Zarządzam… Odwrót! - Zawołał i schował miecz do pochwy, po czym wziął młodszego skrzydlatego na plecy. Na ulicy dało się słyszeć szmery niebiańskich żołnierzy, które jednak zaraz ucichły pod groźnym spojrzeniem ametystowych oczu. Blondyn odwrócił się do rogatego demona z gniewem wymalowanym na twarzy. 
- Jeszcze cię dorwę, demonie - Syknął nienawistnie, po czym dołączył do gromady skrzydlatych. 
- Zobaczymy… - Prychnął pod nosem zielonowłosy, obserwując odlatujące anioły z wrogością wymalowaną na twarzy, jednak gdy już zniknęły na horyzoncie, westchnął ze zmęczenia. Jego rogi i ogon zaczęły powoli zanikać, a oszałamiający ból przedarł się w końcu przez mgiełkę furii, przeszywając umysł na wylot. Złotooki osunął się na ziemię. 
- Hej, Mon! – Kalathiel złapał Lorda, nim ten zdążył upaść i spojrzał z przestrachem na jego chorobliwie białą twarz. 
- Opatrzyć rannych… Do obozu Lucka… - Szepnął na granicy świadomości, nim zwiotczał całkiem w ramionach swego przyjaciela. Białowłosy wstał, biorąc spocone od gorączki ciało demona i odwrócił się do żołnierzy, swoich i Lorda Chciwości. 
- Słyszeliście, co powiedział wasz przełożony! Znaleźć rannych, opatrzyć i do obozu Lucyfera, jazda! - Nakazał ostrym głosem, zmartwiony. Demony natychmiast zabrały się do wypełniania rozkazów. Jeden z medyków wziął od Kalathiela ciało złotookiego, układając je na paru rozłożonych mundurach i zaczął opatrywać jego rany. Białowłosy chodził nerwowo w tą i z powrotem. 
- Panie, to wymaga operacji, jak najszybciej - Rzekł, puszczając bezwładne ramię zielonowłosego. Kalathiel zatrzymał się w pół kroku i klęknął przy nieprzytomnym Lordzie. 
- Przyprowadźcie mi konia - Rozkazał i podsunął ramię pod głowę rannego z zamiarem wzięcia go na ręce i odwiezienia do obozu księcia osobiście. Nagle poczuł czyjąś dłoń na swojej. 
- Nie, Kal. - Usłyszał znajomy, cichy głos po swojej lewej i odwrócił głowę, by spojrzeć prosto w stalowe, spokojne tęczówki, teraz nie zasłonięte przez szkło okularów. 
- Potrzebują cię tu, musisz przejąć dowództwo. - Lavoro zabrał rękę i zacisnął na jego ramieniu, wstając chwiejnie. Spod nogawki pociekło trochę krwi, jednak nie było tego zbytnio widać, gdyż znaczna część munduru szarookiego była w kolorze posoki. Białowłosy westchnął. 
- Jestem zmuszony przyznać ci rację, jednak ty też nie możesz prowadzić - Rzekł, patrząc wymownie na jego nogę. - I co teraz? 
- Nie wiem… Nie macie żadnych powozów? - sekretarz Mammona rozejrzał się dookoła i po chwili dostrzegł rozklekotaną, porzuconą dwukołówkę opartą dyszlem o ziemię przy opuszczonej chacie. Prawdopodobnie nikt nigdy nie miał się już o nią upomnieć, więc Kalathiel zaprzęgł wierzchowca Lavoro i pomógł mu ułożyć szlachcica na deskach. Czarnowłosy usadowił się przy nim tak, by nie drażnić rany na nodze i wziął cugle w ręce.
- Uważaj na niego – powiedział mu Kalathiel. - Chcę was widzieć żywych. Oboje.
- I nawzajem, generale. Wio! - sekretarz popędził konia, a ten ruszył przed siebie najpierw kłusem, a później galopem, wkrótce znikając białowłosemu z oczu.    

~***~

Kiedy Samael się obudził, nieśmiałe promienie wczesnowiosennego słońca przedzierały się przez szparę między płachtami namiotu. Ich światło padało na ukojoną błogim snem twarz Rafaela, zwiniętego w kłębek na brzegu jego posłania. Wołanie dusz w jego głowie nie ucichło, ale uspokoiło się na tyle, żeby mógł je zignorować. Wyglądało na to, że improwizowana terapia Pana Uzdrowień rzeczywiście działała.
- Och, żyjesz – Vestar wkroczył do namiotu, a jego odsłonięta klatka piersiowa połyskiwała od kropel wody. Spacer od pryszniców bez ubrania musiał być torturą przy temperaturze, jaka panowała rano, ale generał wydawał się nic sobie z tego nie robić.
- Czy to rozczarowanie słyszę w twoim głosie? - zapytał cynicznie Gniewny Pan, unosząc brwi. Żołnierz tylko wzruszył ramionami.
- Być może. Dlaczego, czyżbym zranił twoje uczucia, o panie?
- Niezbyt – odparł chłodno Samael, a jego spojrzenie przeniosło się z Vestara na Rafaela. - Co on tu robi?
- Nie odstąpił cię nawet na krok, co mnie szczerze zaskoczyło – wyjaśnił generał. - Mało kto chciałby spędzić noc przy boku Lorda Gniewu. Masz taką opinię, że dziwię się liczbie żołnierzy, która przybyła na wezwanie. Pewnie myśleli, że po paru dniach się mnie pozbędziesz.
- Nie zrobienie tego było błędem – mruknął Anioł Śmierci. W tej samej chwili Rafi rozprostował skrzydła, ziewając szeroko i otworzył zaspane oczy, wbijając spojrzenie w Lorda.
- Sammy... - zamruczał półprzytomnie. - Co się stało?
Kiedy jego spojrzenie spoczęło na Vestarze, natychmiast się ocknął, czerwieniejąc jak piwonia.
- Panie generale! Bardzo przepraszam, musiałem zasnąć... Już sobie idę... Ojej, spóźniłem się na zbiórkę, prawda? - wyjąkał, wstając na nogi i próbując wyprostować pogniecioną tunikę.
- Trochę tak, ale to nieważne. Chodź, muszę z tobą porozmawiać – generał wskazał głową na wyjście i Pan Uzdrowień natychmiast z czerwonego zrobił się biały. Rzucił ukradkowe spojrzenie Samaelowi, który tylko wzruszył ramionami. Stwierdziwszy, że z tej strony nie otrzyma pomocy, Rafi wyszedł z Vestarem na chłodne, poranne powietrze. Generał wszedł do koszar, po czym podążył do stajni. Otworzył boks wierzchowca archanioła i wręczył mu cugle.
- Jedź, Vincent. Nie jesteś stworzony do wojska, ale jesteś świetnym lekarzem. Masz przed sobą karierę. Nie zaprzepaść tego – rzekł z powagą. Rafael spojrzał na niego z niedowierzaniem. Chciał zaprotestować, obiecać, że postara się bardziej, ale z jego ust nie wyszło ani jedno słowo. Zupełnie nieświadomie Vestar zostawiał mu otwartą drogę powrotu. Gdyby uciekł tuż przed tym, jak oddział Samaela wyruszy do walki, zostałby dezerterem i nikt by go nie chciał tu widzieć. Jeśli odejdzie za pozwoleniem dowódcy, w przyszłości może nawet udać mu się odwiedzić przyjaciół z wojska pod przykrywką Vincenta. Tak było lepiej. Korzystniej. Ścisnął w palcach skórzane rzemienie i westchnął.
- Starałem się... - powiedział smutno, spuszczając głowę. - Naprawdę nie dałbym rady?
- Mógłbyś dać. Tylko czy to właśnie tego chcesz? Nie wiem, czemu podjąłeś decyzję o dołączeniu do nas i nie będę tego dociekał, ale zastanów się. Możesz odejść – Vestar klepnął go lekko w ramię, po czym ruszył do wyjścia. Był w połowie drogi do namiotu, kiedy usłyszał oddalający się powoli tętent konia.
- Kazałeś mu odejść? - zapytał Samael, który już zdążył przygotować się do śniadania. Wyglądał lepiej niż poprzedniego wieczora, jego blade policzki nabrały nieco koloru, a wzrok nie był nieskupiony i rozgorączkowany.
- Owszem – odparł generał. - W taki sposób możesz go jeszcze kiedyś zobaczyć.
- Skąd pomysł, że tego chcę? - głos Lorda był szorstki, ale nie pełen wrogości, jak zazwyczaj. Vestar uznał to za dobry znak.
- Przeczucie. Idziemy? - Samael przytaknął i wyszli z namiotu ramię w ramię.
Następnego ranka wyruszyli, by dołączyć do piekielnych oddziałów.

~***~

Asmodeusz stał na brzegu jednego z większych przygranicznych jezior. Za nim, niczym kolorowa mozaika rozciągała się armia. Żołnierze dwóch oddziałów oczekiwali na atak, w skupieniu obserwując przeciwległy brzeg, do którego powoli zbliżały się się szeregi niebiańskich wierzchowców. Złociste flagi powiewały dumnie, odbijając blade promienie słońca, od czasu do czasu wyzierające spomiędzy szarawych obłoków i muskajcie delikatnie spokojną taflę wody.
Dotarłszy do jeziora, Zastępy zatrzymały się na grząskim, przybrzeżnym gruncie, jakby analizując sytuację i wyczekując na ruch przeciwnika. Pan Rozpusty wyszczerzył zęby i dał znak swoim generałom. Jak jeden mąż, wojsko zaczęło cofać się w głąb lądu.
- Uciekają! Asmodeusz to tchórz! - warknął Michał do Leara, ale rudy tylko pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co Lord kombinuje, lecz nigdy nie oskarżyłby go o tchórzostwo.
- Jedźmy za nimi. Powoli, to może być pułapka – zaproponował, uważnie wypatrując jakiegokolwiek śladu podstępu.
- Jesteśmy na otwartym terenie. Nie ma gdzie się ukryć – Archanioł Ognia wyglądał na zadowolonego z takiego obroty sprawy. Rudy wiedział, że jego dowódca nie przepada za wojną partyzancką. Michał zawsze dążył do starcia, w którym obie strony miały równe szanse i jedynie siła oddziału decydowała o wyniku walki.
- Wyślijmy pegazy – podsunął Lear. - Z góry lepiej będzie widać zagrożenie.
Michał przystał na ten pomysł. Oddział kawalerii powietrznej, zwany potocznie pegazami był dawnym pomysłem Uriela. Dowodziła nim Persea, jedyna z członków elitarnej jednostki podległej samemu Michałowi, którą ten zdecydował się zabrać ze sobą. Dawniej nikt nie sądził, że skrzydlate wierzchowce da się oswoić, a co dopiero wytrenować, lecz Regent Słońca z pomocą Rafiego po długich wysiłkach tego dokonał. Od tamtej pory pegazy stały się bardzo przydatnym elementem Zastępów. Były zwinne, szybkie, a z ich grzbietu można było wiele zobaczyć, do tego wytrzymywały bez trudu niskie temperatury i ciśnienie. Po wygnaniu Uriela przeszły pod opiekę Michała, bo wszyscy członkowie jak jeden mąż odmówili służenia Sarielowi.
Kiedy stado skrzydlatych koni wzbiło się w powietrze, a podmuch wiatru wywołany uderzeniami ich skrzydeł zmącił spokojną dotąd taflę wody. Majestatyczne istoty zawisły na chwilę nad resztą wojska, po czym ruszyły w stronę oddalających się żołnierzy Piekła, płynnie zmieniając formacje nad powierzchnią jeziora. Michał poczuł dumę wzbierającą w piersi i nie po raz pierwszy pożałował, że Uriela nie ma przy nim, by to zobaczyć.
Wtedy na tyłach armii Asmodeusza zrobiło się jakieś poruszenie i naprzeciw pegazom wyleciała bestia. Przypominała ptaka z ostrym, zakrzywionym dziobem i srebrzystymi szponami, ale miała dwie pary skrzydeł okrytych fioletowymi i purpurowymi piórami, a jej pysk, osadzony na długiej szyi, był krótszy i szerszy niż ptasi łeb. Ogon bestii wyglądał jak smoczy i zamiatał ziemię, gdy stwór unosił się w powietrzu.
- Ziz – warknął Archanioł Ognia, ściskając mocniej lejce. - A więc Asmodeusz połączył siły z Lewiatanem.
- Jeśli jest Ziz, będzie i Behemot – zauważył przytomnie Lear.
Bestia runęła z góry na pegazy, które rozpierzchły się na wszystkie strony, by uniknąć jej pazurów. Błyskawicznie ustawiając formację z powrotem, zbiły się nad grzbietem Ziza i wypuściły serię strzał w jego kręgosłup. Monstrum ryknęło wściekle, obracając długą szyję i próbować dopaść Perseę kościanym dziobem. Anielica gwałtownie ściągnęła wodze swojego wierzchowca i razem zresztą zmieniła pozycję, atakując tym razem brzuch stwora. Stamtąd szybko zmiotło pegazy gwałtowne uderzenie skrzydeł.
- Nie ma co tak stać – Michał odwrócił się do swego wojska. - Pegazy dadzą sobie radę. Wy uważajcie na wodę. Do boju!
Spiął piętami konia i popędził przed siebie nierównym nabrzeżem. Za nim ruszył Lear i reszta żołnierzy. Kopyta ich rumaków dudniły głucho o brązowawy grunt, przywodząc na myśl grzmot toczący się po niebie przed burzą.
Archanioł Ognia niemalże dosięgnął drugiego brzegu, kiedy ziemia zaczęła się ruszać.
Wybrzeże uniosło się w górę, a konie, które straciły oparcie pod kopytami wpadły do wody razem z zaplątanymi w lejce i strzemiona jeźdźcami. Michał próbował rozwinąć skrzydła i wzlecieć w powietrze, ale nie zdążył, bo uderzenie o powierzchnię jeziora wycisnęło powietrze z jego płuc. Gdy udało mu się wydostać na powierzchnię, ujrzał wielkie cielsko wodnej bestii powoli upadające do wody. Szybko zanurkował z powrotem, by nie dać się porwać fali wytworzonej przez uderzenie, ale prąd i tak ściągnął go nieco dalej w głąb jeziora. Otworzywszy oczy dostrzegł w oddali Lewiatana, goniącego jego żołnierzy, rozpaczliwie starających się dotrzeć do brzegu. Jak mogli tak dać się złapać?
W końcu jakoś udało wyjść z wody i dołączyć do reszty oddziału, która miała szczęście biec po właściwym lądzie. Tam walka rozgorzała już na dobre. Wyciągnął miecz, a ten zapłonął w jego dłoniach jasnym płomieniem. Czując, jak temperatura jego ciała powoli wzrasta, Michał rzucił się w wir bitwy.
___________________________________________________

WR: Patrzcie, leci punktualnie wstawiony rozdział! To dzięki naszej cudownej Scarlett, która połowę o Monie napisała dzielnie sama <3 Ja zdałam w końcu na prawko, więc może będę miała trochę więcej czasu żeby pisać o naszych niesfornych demonach. Bądźcie dobrej myśli! W rozdziale mogą być błędy, bo Scar na razie nie ma czasu go sprawdzić, ale jutro powinnyśmy to poprawić.
P.S. Jeśli ktoś jeszcze to czyta to proszę o komentarze, bo aż mi smutno patrzeć na tą jedynkę pod ostatnim rozdziałem ;-;

4 komentarze:

  1. kolejny rozdział, wow :3 ja będę komentować, tylko zrównam się z fabułą, bo czytam jeszcze pierwszą część... ale już niedługo :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne *_* Bardzo podobają mi się opisy bitew. Czytałam rozdział z wypiekami na twarzy.
    Życzę dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
  3. rozdzial jak zawsze swietny :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojejciu, kocham, kocham!! *.* Wpadłam przez przypadek - któraś z Was skomentowała post Lady Makbet na jej nowym blogu, to stwierdziłam że obczaję sobie jak to u Was wygląda. I normalnie padłam! To pierwsze opowiadanie z motywem piekielno-niebiańskim, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Jakoś nie kręciły mnie nigdy takie klimaty. No ale....prolog pierwszego tomu mnie zauroczył, a kolejne rozdziały, sprawiły że jednak nie odespałam sobie tygodnia w weekend XD Ogólnie lubię pisać długie komentarze, często są chaotyczne, więc z góry przepraszam -,- (heh, przepraszam "z góry", gdzieś w połowie. Tylko u mnie). Więc, wracając: macie bardzo lekkie pióra, miły dla oka styl pisania i umiecie pisać z emocjami i o emocjach. Tego mi brakuje w tych szarych, przeciętnych opowiadaniach. Dopóki trafiają się wśród nich takie perełki, jak Hell of Fortune - nie jestem w stanie się zniechęcić. Może i yaoi ma jakieś miejsce w moim serduchu, ale nie przeszkadza mi to
    Przeczytałam setki, jeśli nie tysiące opowiadań. Najpierw Polskie - a kiedy je skończyłam - angielskie. Swoją drogą, jeśli macie jakieś blogi, które polecacie, to chętnie łapię linki :) ostatnio nie miałam czasu na przeczesanie blogosfery, a często można przeoczyć na prawdę fajne blogi. Nie wiem, jakim cudem znalazłam Was dopiero teraz o.O Dobra, znowu odbiegam >.< nie przejmujcie się ilością komentarzy, bo one nie odzwierciedlają Waszego kunsztu i majstersztyku. Życzę weny, trzymajcie się ciepło...i dalej róbcie dobro na tym blogu ^^
    Pozdrowionka i buziaki,
    Dark Night

    OdpowiedzUsuń