Samael
obserwował swoich żołnierzy znudzonym wzrokiem. Strzelanie z łuku
nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć, ale zajęcia z
celności nie mogły ominąć przyszłych wojowników. Zostawił więc
cały trening Vestarowi, który, chociaż sam nie gustował w broni o
długim zasięgu, całkiem nieźle potrafił się nią posługiwać.
Jak na razie jednak żaden z demonów mu w tym nie dorównywał.
Gniewny Pan patrzył z rozbawieniem, jak Rafael napina cięciwę i
wypuszcza strzałę, a ta ląduje kilkanaście metrów przed celem.
Cóż, przynajmniej nie strzelił sobie nią po palcach, jak paru
innych przed nim.
Przyjaciele archanioła również nie
okazali się lepsi. Smukły blondyn, który ciągle za nim chodził,
strzelił zupełnie na bok, a zwalisty drwal nie potrafił nawet
poprawnie złapać broni. Nic dziwnego, łuk był orężem
przeznaczonym dla istot o zwinnych palcach. Osoby pokroju Hullena
powinny posługiwać się toporem albo młotem.
Zupełnie
inaczej wypadł Leta. Samael o dziwo pamiętał jego imię i sądził,
że wszyscy w obrębie koszar je znają. Demon był charyzmatyczny i
pogodny, miał dużo do opowiedzenia o swoich niezliczonych
przygodach i podróżach. Oczywiście nikt nie brał jego przechwałek
na poważnie, lecz kiedy stanął przed tarczą i wypuścił pierwszą
strzałę, tłum, do tej pory nie zwracający uwagi na ćwiczących,
ucichł. Jego postawa była idealna, tarcza trafiona z niebywałą
precyzją. Druga i trzecia również, aż w końcu Vestar kazał mu
zmierzyć się z ruchomym celem. Także i ten upadł w mgnieniu oka.
Generał pochwalił łucznika, zadowolony z wyników i przywołał
kolejnego żołnierza. Do Lety natomiast natychmiast przypadł blond
przyjaciel Rafalea, reszta zaś zaczęła szeptać do siebie pełnymi
zazdrości głosami. Sam archanioł rzucił mu tylko pełen podziwu
uśmiech i kontynuował średnio udane próby strzelania. Lord musiał
przyznać, że samozaparcie medyka było imponujące. Nieważne, ile
razy mu nie wyszło, ćwiczył do skutku. Jego ciało nie miało w
sobie nic z wojownika, a do tego musiał utrzymać na wodzy moc nad
żywiołem ziemi, by nie zdradzić swojej tożsamości. Samael
wiedział, że zazwyczaj to właśnie jej używał w samoobronie i
pozbycie się tych odruchów na pewno było dla niego ciężkie. Sam
do tej pory łapał się na sięganiu po kosę. Na szczęście ukrył
ją w najdalszych zakamarkach zamku i nigdy więcej nie miał zamiaru
wziąć jej do ręki.
- Samaelu? Wszystko w porządku? -
głos Vestara wyrwał Gniewnego Pana z zadumy i uświadomił on
sobie, że od dobrych paru minut wpatruje się bezmyślnie w
ćwiczącego Rafaela. Generał podążył za jego wzrokiem i uniósł
brwi.
- Podziwiam jego samozaparcie, ale obawiam się, że może
być dla nas ciężarem - wyznał, krzyżując ręce na piersi.
-
Co zrobisz, każesz mu odejść? - zapytał Lord.
-
Zastanawiam się nad tym - przytaknął czarnowłosy. - Z drugiej
strony... To jak kopnąć szczeniaka.
- Nie, masz rację.
Tak będzie lepiej - wzruszył ramionami Samael. Rafael wiązał się
ze wspomnieniami, których wolał nie budzić. Wystarczyło, że Pan
Uzdrowień ponownie stanął na jego drodze.
- Nie
protestujesz? - zdziwił się Vestar. - Myślałem, że... - zamilkł,
szukając odpowiednich słów. - Nie jest ci obojętny.
Gniewny
Pan zacisnął zęby i odpowiedział dopiero po chwili.
- Byłeś
w błędzie.
***
Vin spojrzał nerwowo w dal. Ze
wzgórza, na którym stał, można było dostrzec rozbite w dolinie
namioty wrogiej armii. W każdej chwili mogła rozpętać się bitwa,
a on nie czuł się ani trochę gotowy. Może zostanie generałem
było z jego strony lekkomyślnym posunięciem? Nie chciał umierać,
wciąż był nienasycony bliskością Lucyfera. Ostatnie parę
miesięcy było wspaniałe i blondyn naprawdę pragnął spędzić
wieczność przy boku księcia... A teraz wieczność mogła się
skończyć, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.
Drgnął, kiedy
na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Narcynus wyszczerzył
zęby w drapieżnym uśmiechu, a w jego oku widać było jakiś
niebezpieczny błysk.
- Boisz się, chłopcze? -zapytał
lekko kpiącym tonem. Vin spuścił wzrok i przytaknął.
-To się
ciesz. Ja przed moją pierwszą bitwą nie miałem nawet czasu się
bać. Nagle zaatakowali nas aniołowie i okazało się, że generał
to nie tylko ładnie brzmiący tytuł i rząd przywilejów. Musiałem
stać się przywódcą, los całego mego oddziału zależał od mych
decyzji. Wiedziałem, że muszę przetrwać, bo inaczej nie zobaczę
jak nasze państwo kwitnie i się rozwija. I patrz, jestem tutaj. A
stawaliśmy przeciwko najlepszym.
Blondyn spojrzał na
starszego generała z zaskoczeniem. Narcynus absolutnie nie wyglądał
na kogoś, kto może się bać, wręcz przeciwnie, zawsze był
skłonny do bitki i porywczy. Ale przecież on również miał osoby,
dla których chciał żyć - uświadomił sobie Vin. To samolubne
zakładać, że rozterki są przywilejem głównego bohatera.
-
Michał nie chce rozlewu krwi. Oczywiście nie unikniemy strat, ale
gdyby chodziło o zmiażdżenie naszych wojsk, przyprowadziłby swoją
elitę. To wielcy wojownicy. Odkąd powstała grupa, żaden z nich
nie stracił życia, a zawsze walczyli w pierwszym szeregu. Wszyscy
chcemy tylko zakończyć tą wojnę - dodał jeszcze złotooki, po
czym klepnął młodszego demona w ramię i odszedł w stronę
namiotów. Vin uśmiechnął się lekko i poszedł jego
śladem.
Kiedy wszedł do namiotu Lucyfera, ten studiował
jakieś mapy, zaznaczając grafitem pozycje swoje i przeciwnika.
Generał cicho zakradł się do niego i objął go od tyłu, wtulając
nos w czarne włosy.
-
Hm? - Lucyfer spojrzał przez ramię na blondyna, mimowolnie
oplatając ogon wokół jego nadgarstka. Nie zauważył go wcześniej,
zbyt zajęty opracowywaniem strategii wojennej.
-
Przyszedłem się tobą nacieszyć - powiedział miękko Vin, a jego
oddech połaskotał szyję władcy.
Ciało
Lucyfera zareagowało dreszczem, zjeżając się aż po czubek
ogona.
- Nie bój się. - Słowa te opuściły usta Lorda Pychy
bez udziału woli. Książę położył dłoń na dłoni generała.
-
Skąd wiesz... - zaczął blondyn, ale zamilkł. Oczywiście, że
władca wiedział. Nawet w masce potrafił przejrzeć go na wylot.
Zrobiło mu się głupio. Książę nie powinien dodawać otuchy
swemu generałowi, bo to generał ma za zadanie go
bronić.
Czerwonooki
wstał i przygarnął do siebie mocno blondyna. Nigdy by tego nie
przyznał, ale sam się bał. Nie tyle Gabriela - wiedział, że
szanse w starciu z nim miał wyrównane - co spotkania ze swoją
przeszłością. Co, jeśli zobaczy jakąś znajomą twarz
wykrzywioną bólem? Czy będzie wtedy nadal potrafił bezwzględnie
kroczyć przez pole bitwy...?
Vin,
zupełnie nieświadom jego rozterek, oddał uścisk. Rzadko zdarzało
się, że Lucyfer tak bezceremonialnie okazywał mu uczucia. Pewnie
sam martwił się bitwą, która miała nastąpić, chociaż za
wszelką cenę starał się to ukryć. Generał odsunął się lekko
i pogładził ukochanego po twarzy.
- Niech to będzie
ostatnia wojna, dobrze?
- Żadna wojna nie jest ostatnia -
westchnął książę, ale pozwolił mu trzymać się w
objęciach.
***
Samael zerwał się z posłania.
Pot spływał po jego twarzy, a serce waliło jak oszalałe, lecz nie
to było najgorsze. Gniewny Pan czuł rozpętaną bitwę, czuł
gasnące dusze, które wydawały się przyciągać rozpaczliwie
kawałki jego własnej. Dawno już doświadczył tego tak
intensywnie. Tyle aniołów i demonów traciło życie, ich śmierć
śpiewała do niego, wzywała, by przyszedł zebrać jej żniwo.
-
Wszystko w porządku? - czujne oczy Vestara obserwowały go z
drugiego końca namiotu.
- Tak - warknął Samael z
wysiłkiem, zaciskając powieki. Nie miał siły na grzeczności,
kiedy ból konających braci przelewał się na niego, jakby świat
chciał go ukarać za odłożenie kosy. Jeśli nie ulży ich
cierpieniom, to sam będzie ich doznawał.
- Nie, nie jest.
Idę po Vincenta - słowa generała dotarły do niego jakby przez
mgłę i ledwo zarejestrował ich znaczenie. Jego skrzydła drżały
w agonii, kiedy skulił się na posłaniu, wbijając palce w
poduszkę. Po paru minutach, a może pół godzinie usłyszał, że
ktoś wchodzi do namiotu. Znajomy głos nakazał wyjść, ale nie
zastanawiał się, komu. Wkrótce zimne ręce dotknęły jego czoła,
o dziwo odrobinę łagodząc ból.
- Sammy, Sammy, jestem przy
tobie... - miękki głos Rafaela przedarł się przez barierę
paraliżującą jego umysł. - Co ci jest...? Co mogę zrobić?
-
Zaczęła się bitwa... - wyszeptał, zaciskając palce na nadgarstku
archanioła. Czuł się żałosny, ale mało go to w tej chwili
obchodziło. Zrobiłby wszystko, żeby odciąć się od zewu śmierci,
który brzmiał w jego głowie, obijając się echem od czaszki. -
Tyle bólu, Rafi...
- Zawsze tak masz? - zapytał Pan Uzdrowień z
lekkim przestrachem.
- Kiedy wielu umiera naraz... -
przytaknął były Anioł Śmierci. - Czuję to, czuję, że
powinienem iść, ale nie chcę, nie mogę...
- Nic nie
mów... - uspokoił go Rafael. Jego palce delikatnie przeczesywały
popielate włosy Lorda Gniewu.
- Mógłbym cię zabić. Żeby
poczuć się lepiej - warknął Samael, odpychając go gwałtownie z
niezwykłą siłą. Archanioł zrobił krok do tyłu, lecz na jego
twarzy malowało się zmartwienie.
- Nie zrobiłbyś tego -
rzekł, podchodząc bliżej, by położyć dłonie na karku i plecach
szlachcica, gdy ten po raz kolejny zwinął się z bólu.
-
Robiłem... Gorsze rzeczy.... - palce Rafaela bezwiednie zsunęły
się na skrzydła cierpiącego demona i zaczęły gładzić i układać
jego pióra.
- Robiłeś też lepsze, prawda? - zapytał cicho
archanioł. - Ile żyć uratowałeś? - przycupnął na brzegu
posłania, a jego niebieskie oczy były pełne smutku i powagi.
-
Uratowałeś? Za kogo ty mnie masz? - Samael szarpnął skrzydłem
gniewnie, ale nie miał siły się odsunąć.
- Po prostu do
mnie mów. Proszę?
Lord milczał chwilę z nachmurzonym
czołem, pozwalając, by Rafi znów zaczął przeczesywać jego
pióra.
- Raz. Uratowałem smoka - rzekł w końcu głosem
cichszym od szeptu.
- Opowiedz mi - poprosił archanioł.
-
Został ranny w walce z feniksami. Wykrwawiłby się na śmierć,
gdybym mu nie pomógł. Nazywał się Kilnus. Żyje teraz gdzieś w
górach, ale zawsze przybywa, jeśli potrzebuję pomocy. Uważał
mnie za swojego przyjaciela... - Samael mówił zmęczonym,
jednostajnym tonem, jakby w transie. Przyglądając się mu, Rafael
nie mógł uwierzyć, jak niszczycielską mocą obdarzyli go
serafinowie. Pamiętał młodego Lorda Gniewu, buntowniczego, czasem
złośliwego samotnika, którego serce mimo wszystko było dobre. Na
początku, gdy tu przybył, wydawało mu się, że cała ta dobroć
się wypaliła, pozostawiając po sobie popiół. Teraz zaczynał
zauważać szerszy obraz. To nie mroczny rytuał zniszczył dawnego
Samaela, lecz lata pełne śmierci i bezsilności, pełne obrazu
cierpiących rodzin, niewypowiedzianych pożegnań, bezsensownych
strat. To moc kosy, którą dzierżył, lecz nią nie władał,
bowiem to ona dyktowała, kto straci życie, a kto je zachowa.
Gniewny Pannie był szaleńcem. Był zgorzkniały, zmarnowany, był
jak wilk zapędzony w kąt muszący bronić się wszystkimi siłami.
Jak pies, w niesprawiedliwości pana widzący własną winę.
-
Uratowałem też Lucyfera. Razem z innymi Lordami. Z niewoli podczas
buntu Mephisto - wzrok Samaela był wbity w płachtę namiotu i
wydawało się, ze zapomniał o obecności Rafiego. - A także te
demony, które pod jego rządami umarłyby w obozach pracy. I wiele
zwierząt z sideł kłusowników. I koni od złych panów. Ale to się
nie liczy.
- Liczy, Sammy... Każde życie się liczy... -
zapewnił go Rafi. - Nieważne czy ludzkie, czy zwierzęce, czy
demona, czy anioła. Każde jest ważne.
Jego palce zalśniły
łagodnym, zielonym blaskiem, kiedy przyłożył je do czoła Lorda.
Wkrótce płytki oddech demona się uspokoił, a jego powieki opadły.
Pan Uzdrowień usadowił się wygodniej, nagle czując się mniej
samotnie w obcym państwie, zdany na łaskę przeciwnika.
***
-
Wszystko, co zagrabicie, należy do mnie. Jeśli u kogoś znajdę
chociaż jedną monetę winną być w mej kieszeni, skończy na
stryczku, gdyż zostanie to uznane za kradzież.
Lord
Chciwości potoczył wzrokiem po twarzach żołnierzy i uśmiechnął
się szeroko. Kiedy Samael wciąż trenował swoich, wojna w
pozostałej części Piekła zaczynała się rozwijać i wkrótce
miało dość do pierwszych potyczek między demonami a skrzydlatymi.
Mimo, że Książę rozkazał mu zaatakować jedynie małe, biedne
miasteczko, w którym być może ukrywały się wrogie armie, Mammon
i tak się cieszył. Grabienie innych sprawiało mu bowiem nieopisaną
radość.
Złote tęczówki spotkały się ze stalową
szarością innych, a radość Lorda została na chwilę przyćmiona.
Czarnowłosy siedział sztywno na koniu, ubrany w oficerski mundur
ciemnozielonej barwy. Jego twarz jak zawsze nie wyrażała żadnych
emocji, jednak z oczu wyzierała wątpliwość i zmartwienie, które
udzieliły się także i zielonowłosemu. „Co, jeśli wszyscy
umrzemy?” przemknęło mu przez myśl, „A Asmodeusz? Nic mu nie
będzie, prawda?”. Zaraz jednak odgonił złe myśli machnięciem
głowy i pewniej chwycił wodze swego konia. Nawet, jeśli pisane mu
było zginąć, to będzie to śmierć w dobrym i szlachetnym
stylu.
- Wszystko jasne? - Zapytał głośno, a gdy otrzymał
tylko parę twierdzących pomruków, sięgnął za pazuchę i
wyciągnął pistolet. Był to wysłużony Phoenix Hunter 4000, o
czym świadczył wygrawerowany srebrnymi literami napis. Oprócz
niego, na lufie znajdowały się wytłoczone wzdłuż tekstu
ornamenty, przedstawiające ciernie o złotej barwie. Oplatały one
także i drewniany uchwyt, na spodzie którego widniały inicjały
wykonawcy broni. Rewolwer był zrobiony ze stali pomalowanej na
czarno i drewna mahoniowego. Zamiast muszki, na końcówce pistoletu
widniała srebrna głowa smoka, zastygłego w wyrazie wiecznej
furii.
Nacisnął na spust i strzelił w powietrze. Na
polanie natychmiast zapanowała cisza, przerywana tylko podmuchami
wiatru i odgłosami puszczy.
- Zapytałem, czy wszystko
jasne!? – Zawołał, wysuwając wyzywająco brodę i mrużąc złote
oczy. Armia natychmiast, jak jeden mąż, odpowiedziała twierdząco.
Usta zielonowłosego wygięły się w szerokim i nieco niewinnym
uśmiechu, który sprawił, że żołnierze odruchowo wręcz złapali
się za swoje portfele. Zanim zrozumieli, że ich nie mają, bo
przecież są na wojnie, Lord Chciwości zaklaskał w dłonie.
-
No to do roboty, kochani! –- Nakazał przesłodzonym głosem,
niczym matka wołająca swoje dzieci na obiad, po czym ścisnął
swego konia piętami i ściągnął wodze, zmuszając go do stanięcia
dęba. Puścił się cwałem w dół łagodnego zbocza pagórka,
pochyliwszy ciało nisko przy popielatej grzywie zwierzęcia. Jego
armia pędziła za nim, rozpościerając się szeregami po bokach
swego wodza niczym szarozielone skrzydła. Fryzura, na którą zwykle
szło tyle żelu teraz rozsypywała się w nieskładną burzę,
jednak Lord wyjątkowo nie dbał o to. Czerwieniąc się przez
chłodne, poranne powietrze, łzawiąc od pędu i uśmiechając
szeroko, wyglądał prawie jak anioł.
W oddali zamajaczyły
nędzne lepianki z dachami pokrytymi słomą i zadymione kurne chaty.
Miasto już z daleka wyglądało na wyjątkowo zapuszczone i brudne,
co niestety nie zmieniało się po bliższym zapoznaniu. Wszędzie
czuć było smród zgnilizny i fekaliów, które walały się po
uliczkach. Po wkroczeniu do miasteczka zielonowłosy jednak poczuł,
że coś jest nie tak. Nigdzie nie było żywej duszy. Wszystkie domy
były ciche i opuszczone, żadnych demonów czy aniołów, nawet
myszy gdzieś uciekły. Osada wydawała się być martwa, chociaż
jeszcze parę miesięcy temu tętniła życiem.
Nim jednak zdołał
głębiej zastanowić się nad przyczyną takiego stanu rzeczy,
gdzieś z zewnątrz miasta rozległo się rżenie koni. Koni, które
z pewnością nie należały do demonicznej armii. Złotooki zdał
sobie sprawę, że wpadli prosto w anielską zasadzkę.
-
Proszę, proszę, kogo my tu mamy? - Spytał drwiący głos z
drugiego końca uliczki. Jego właściciel pojawił się zaraz potem,
dosiadając karego wierzchowca. Miał długie blond włosy z
fioletowymi końcówkami, spięte w wysoki kucyk ciemną, szeroką
wstęgą. Parę złotych pasm wymknęło się z misternej fryzury i
okoliło twarz niczym świetlista woalka. Jedno jego oko przesłonięte
było czarną opaską, drugie zaś mieniło się ametystowo czystą
żądzą mordu. Skrzydła trzymał elegancko złożone za plecami.
-
Kim jesteś? - Syknął przez zęby Lord, zwęziwszy oczy w szparki.
„Generał!” jęknął w myślach, zauważywszy trzy złote hafty
piór na ramieniu wroga. Spiął ciało, zaciskając palce na swym
pistolecie, gotów w każdej chwili do ataku. Anioł zaśmiał się
perliście, widząc jego wojowniczą postawę.
- Nazywam się
Arwain. Jeszcze dzisiaj zginiesz z mej ręki, Lordzie Chciwości. -
Rzekł blondyn i obnażył śnieżnobiałe, równe zęby we władczym
uśmiechu. Za nim powoli wyrastały kolejne szeregi skrzydlatych.
Zielonowłosy zbladł i ukradkiem chwycił za swoją broń. Liczba
anielskich wojowników była znacznie większa od jego armii, do tego
demoniczne wojsko zostało otoczone. Niebiańscy żołnierze mieli
znaczną przewagę. Lord spojrzał przez ramię i westchnął, widząc
w oczach swych ludzi strach. Nie zanosiło się na łatwą walkę,
miał jednak plan. Machnął wodzami, zmusiwszy swego konia do stępa
i zbliżył się ku Arwainowi.
- Ach tak? Nie sądzę, byś
miał z nami jakiekolwiek szanse. - Lord uniósł wysoko brodę,
mierząc wyzywającym wzrokiem anioła od stóp do głów. Musiał
jak najbardziej podnieść morale swej armii, bo inaczej wszyscy
zginą. - Twoje żałosne anioły mogą robić najwyżej za
przystawkę dla górskich smoków.
- Za to twoje demony
pewnie już trzęsą portkami ze strachu przed świetlistą siłą
mych braci. - Odrzekł fioletowooki, zaciskając palce na broni
ukrytej pod mundurem. Atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej.
Obaj wodzowie czuli burzę wiszącą w powietrzu, wystarczył jeden
fałszywy ruch.
- Jeden demon jest wart więcej niż cała
populacja aniołów. - Lord wykrzywił usta w szerokim uśmiechu,
mrużąc niebezpiecznie złote oczy. Wciąż nie zatrzymywał swego
konia, przez co zbliżał się coraz bardziej do blondyna. Tak, jeden
fałszywy ruch. Niezauważalnie wysunął stopy ze strzemion.
-
Nie zgodziłbym się z tym. Myślę, że jest zupełnie na odwrót. -
Warknął anioł, wysunąwszy pistolet spod munduru i wycelował lufę
prosto w czoło zielonowłosego. - Dlatego twoja śmierć też
niczego nie zmieni! - Krzyknął i nacisnął spust.
Złotooki
był jednak na to przygotowany. Jednym zwinnym ruchem przechylił się
na bok w siodle i przywarł do dereszowatej sierści swego
wierzchowca, ledwo unikając kuli. Zawrócił konia i popędził w
stronę zielonych mundurów. Armie niebieskie runęły zewsząd na
demony, niczym wataha głodnych wilków na dziką zwierzynę.
Rozległy się strzały, a potem szczęk stali uderzającej o stal,
gdy dwie wrogie sobie siły zwarły się w ataku.
- Wszyscy,
którzy mają jeszcze amunicję, do domów! - Zarządził ochryple
złotooki, próbując przekrzyczeć ryk bitwy. Wyszarpnął czarny
pistolet zza paska i wycelował pysk srebrnego smoka w rudą czuprynę
jednego z tysiąca aniołów. Strzelił, trafiając go w lewą skroń,
a kula przeszyła czaszkę wroga na wylot. Skrzydlaty zwalił się z
konia, zaś o jego zwłoki potknęło się paru uzbrojonych piechurów
w granatowych, upstrzonych plamami błota mundurach. Nie dane im było
już wstać.
„Prosto w cel!” uśmiechnął się pod
nosem zielonowłosy i schował pistolet. Wolał nie ryzykować straty
amunicji, a nawet samej broni. Miast tego zacisnął palce jednej
dłoni na wodzach, drugą zaś dobył miecza. Błysnęło w słońcu
smukłe, srebrzyste ostrze zdobione błękitnymi i zielonymi wzorami.
Koń złotookiego zatańczył na tylnych kopytach i wbił się całym
swym opancerzonym ciałem we wzburzone morze aniołów, kopiąc,
gryząc i tratując wrogów. Jeździec ciął z siodła. Po chwili
wpadł w trans zabijania, a rozlew krwi stał się swego rodzaju
rutyną. Unik, cięcie, czerwień. „W sumie szkarłat gryzie się z
zielenią”, pomyślał nie do końca przytomnie, pozbawiając ręki
jakiegoś rosłego anioła, „Zapłacę za pralnię
majątek…”.
Nagle poczuł, jak w jego skórę wbija się
coś małego i ostrego, a sekundę później fala niesamowitego bólu
przeszyła ciało Lorda Chciwości. Całe lewe ramię i parę punktów
na boku jeźdźca piekło niemiłosiernie, jakby ktoś przypalał je
ogniem. Ciepła, słodka krew wykwitła plamami na zielonym mundurze.
Palce dłoni rozluźniły się i puściły wodze, w efekcie czego
złotooki spadł z wierzchowca. Nim jego plecy dotknęły ziemi,
usłyszał, jak ktoś krzyczy jego imię, chociaż mogło mu się
zdawać. Potem nastała ciemność.
_____________________________________________________
WR: Oto i jest długo wyczekiwany 4 rozdział. Przepraszamy za tą zwłokę, ale klasa maturalna daje nam w kość, ja osobiście mam już dosyć słuchania o chromosomach. Ale udało się i ja sama mam szczerą na dzieję, że kolejny będzie szybciej. W tym rozdziale Scarlett miała swój pisarski debiut, to ona stworzyła całą część o Mammonie i na spółę ze mną część o Vinie i Lucku, więc należą jej się pochwały <3 Cieszę się, że jesteście wytrwali, komentarze bardzo zachęcają nas do dalszej pracy :D
SC: Dawno tu nie pisałam ;w; Nie wierzę, że W-rabbito wrzuciła mój kawałek, just kill me plz... Za ewentualne błędy przepraszam, pisałam to bardzo dawno temu ;_;
SC: Dawno tu nie pisałam ;w; Nie wierzę, że W-rabbito wrzuciła mój kawałek, just kill me plz... Za ewentualne błędy przepraszam, pisałam to bardzo dawno temu ;_;
Coooooo? Ja chcę następny rozdział! Tak bardzo i mocno pragnę czytać o Samaelu i Rafim, błaaaagam. Zdycham w agonii ;< W ogóle płakać ze śmiechu mi się chciało, jak się okazało, że Rafi trafił nie do Mammona, a do Samaela :D No i mam nadzieję, że mój słodki Lord Chciwości nie padnie jednak w tej bitwie, a ten ledwo dosłyszalny głoś to Mod ^^ Duuuż weny, cały garnek, a nawet trzy ;p
OdpowiedzUsuńNie będę się wypowiadać o końcówce rozdziału. Muszę szybko przejść do kolejnego :P Co do początku. Cholernie ciężką rolę ma Gniewny Pan. I w końcu Rafi zrozumiał co uczyniło go właśnie takim, a nie innym. Ech. Przykre.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
LM