sobota, 6 grudnia 2014

WS: Rozdział 4

Samael obserwował swoich żołnierzy znudzonym wzrokiem. Strzelanie z łuku nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć, ale zajęcia z celności nie mogły ominąć przyszłych wojowników. Zostawił więc cały trening Vestarowi, który, chociaż sam nie gustował w broni o długim zasięgu, całkiem nieźle potrafił się nią posługiwać. Jak na razie jednak żaden z demonów mu w tym nie dorównywał. Gniewny Pan patrzył z rozbawieniem, jak Rafael napina cięciwę i wypuszcza strzałę, a ta ląduje kilkanaście metrów przed celem. Cóż, przynajmniej nie strzelił sobie nią po palcach, jak paru innych przed nim. 

Przyjaciele archanioła również nie okazali się lepsi. Smukły blondyn, który ciągle za nim chodził, strzelił zupełnie na bok, a zwalisty drwal nie potrafił nawet poprawnie złapać broni. Nic dziwnego, łuk był orężem przeznaczonym dla istot o zwinnych palcach. Osoby pokroju Hullena powinny posługiwać się toporem albo młotem. 
Zupełnie inaczej wypadł Leta. Samael o dziwo pamiętał jego imię i sądził, że wszyscy w obrębie koszar je znają. Demon był charyzmatyczny i pogodny, miał dużo do opowiedzenia o swoich niezliczonych przygodach i podróżach. Oczywiście nikt nie brał jego przechwałek na poważnie, lecz kiedy stanął przed tarczą i wypuścił pierwszą strzałę, tłum, do tej pory nie zwracający uwagi na ćwiczących, ucichł. Jego postawa była idealna, tarcza trafiona z niebywałą precyzją. Druga i trzecia również, aż w końcu Vestar kazał mu zmierzyć się z ruchomym celem. Także i ten upadł w mgnieniu oka. Generał pochwalił łucznika, zadowolony z wyników i przywołał kolejnego żołnierza. Do Lety natomiast natychmiast przypadł blond przyjaciel Rafalea, reszta zaś zaczęła szeptać do siebie pełnymi zazdrości głosami. Sam archanioł rzucił mu tylko pełen podziwu uśmiech i kontynuował średnio udane próby strzelania. Lord musiał przyznać, że samozaparcie medyka było imponujące. Nieważne, ile razy mu nie wyszło, ćwiczył do skutku. Jego ciało nie miało w sobie nic z wojownika, a do tego musiał utrzymać na wodzy moc nad żywiołem ziemi, by nie zdradzić swojej tożsamości. Samael wiedział, że zazwyczaj to właśnie jej używał w samoobronie i pozbycie się tych odruchów na pewno było dla niego ciężkie. Sam do tej pory łapał się na sięganiu po kosę. Na szczęście ukrył ją w najdalszych zakamarkach zamku i nigdy więcej nie miał zamiaru wziąć jej do ręki. 
- Samaelu? Wszystko w porządku? - głos Vestara wyrwał Gniewnego Pana z zadumy i uświadomił on sobie, że od dobrych paru minut wpatruje się bezmyślnie w ćwiczącego Rafaela. Generał podążył za jego wzrokiem i uniósł brwi.
- Podziwiam jego samozaparcie, ale obawiam się, że może być dla nas ciężarem - wyznał, krzyżując ręce na piersi.
- Co zrobisz, każesz mu odejść? - zapytał Lord. 
- Zastanawiam się nad tym - przytaknął czarnowłosy. - Z drugiej strony... To jak kopnąć szczeniaka. 
- Nie, masz rację. Tak będzie lepiej - wzruszył ramionami Samael. Rafael wiązał się ze wspomnieniami, których wolał nie budzić. Wystarczyło, że Pan Uzdrowień ponownie stanął na jego drodze. 
- Nie protestujesz? - zdziwił się Vestar. - Myślałem, że... - zamilkł, szukając odpowiednich słów. - Nie jest ci obojętny.
Gniewny Pan zacisnął zęby i odpowiedział dopiero po chwili.
- Byłeś w błędzie.

***

Vin spojrzał nerwowo w dal. Ze wzgórza, na którym stał, można było dostrzec rozbite w dolinie namioty wrogiej armii. W każdej chwili mogła rozpętać się bitwa, a on nie czuł się ani trochę gotowy. Może zostanie generałem było z jego strony lekkomyślnym posunięciem? Nie chciał umierać, wciąż był nienasycony bliskością Lucyfera. Ostatnie parę miesięcy było wspaniałe i blondyn naprawdę pragnął spędzić wieczność przy boku księcia... A teraz wieczność mogła się skończyć, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.
Drgnął, kiedy na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Narcynus wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, a w jego oku widać było jakiś niebezpieczny błysk. 
- Boisz się, chłopcze? -zapytał lekko kpiącym tonem. Vin spuścił wzrok i przytaknął.
-To się ciesz. Ja przed moją pierwszą bitwą nie miałem nawet czasu się bać. Nagle zaatakowali nas aniołowie i okazało się, że generał to nie tylko ładnie brzmiący tytuł i rząd przywilejów. Musiałem stać się przywódcą, los całego mego oddziału zależał od mych decyzji. Wiedziałem, że muszę przetrwać, bo inaczej nie zobaczę jak nasze państwo kwitnie i się rozwija. I patrz, jestem tutaj. A stawaliśmy przeciwko najlepszym. 
Blondyn spojrzał na starszego generała z zaskoczeniem. Narcynus absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto może się bać, wręcz przeciwnie, zawsze był skłonny do bitki i porywczy. Ale przecież on również miał osoby, dla których chciał żyć - uświadomił sobie Vin. To samolubne zakładać, że rozterki są przywilejem głównego bohatera. 
- Michał nie chce rozlewu krwi. Oczywiście nie unikniemy strat, ale gdyby chodziło o zmiażdżenie naszych wojsk, przyprowadziłby swoją elitę. To wielcy wojownicy. Odkąd powstała grupa, żaden z nich nie stracił życia, a zawsze walczyli w pierwszym szeregu. Wszyscy chcemy tylko zakończyć tą wojnę - dodał jeszcze złotooki, po czym klepnął młodszego demona w ramię i odszedł w stronę namiotów. Vin uśmiechnął się lekko i poszedł jego śladem. 
Kiedy wszedł do namiotu Lucyfera, ten studiował jakieś mapy, zaznaczając grafitem pozycje swoje i przeciwnika. Generał cicho zakradł się do niego i objął go od tyłu, wtulając nos w czarne włosy.
- Hm? - Lucyfer spojrzał przez ramię na blondyna, mimowolnie oplatając ogon wokół jego nadgarstka. Nie zauważył go wcześniej, zbyt zajęty opracowywaniem strategii wojennej.
- Przyszedłem się tobą nacieszyć - powiedział miękko Vin, a jego oddech połaskotał szyję władcy.
Ciało Lucyfera zareagowało dreszczem, zjeżając się aż po czubek ogona.
- Nie bój się. - Słowa te opuściły usta Lorda Pychy bez udziału woli. Książę położył dłoń na dłoni generała.
- Skąd wiesz... - zaczął blondyn, ale zamilkł. Oczywiście, że władca wiedział. Nawet w masce potrafił przejrzeć go na wylot. Zrobiło mu się głupio. Książę nie powinien dodawać otuchy swemu generałowi, bo to generał ma za zadanie go bronić.
Czerwonooki wstał i przygarnął do siebie mocno blondyna. Nigdy by tego nie przyznał, ale sam się bał. Nie tyle Gabriela - wiedział, że szanse w starciu z nim miał wyrównane - co spotkania ze swoją przeszłością. Co, jeśli zobaczy jakąś znajomą twarz wykrzywioną bólem? Czy będzie wtedy nadal potrafił bezwzględnie kroczyć przez pole bitwy...?
Vin, zupełnie nieświadom jego rozterek, oddał uścisk. Rzadko zdarzało się, że Lucyfer tak bezceremonialnie okazywał mu uczucia. Pewnie sam martwił się bitwą, która miała nastąpić, chociaż za wszelką cenę starał się to ukryć. Generał odsunął się lekko i pogładził ukochanego po twarzy. 
- Niech to będzie ostatnia wojna, dobrze?
- Żadna wojna nie jest ostatnia - westchnął książę, ale pozwolił mu trzymać się w objęciach. 

***

Samael zerwał się z posłania. Pot spływał po jego twarzy, a serce waliło jak oszalałe, lecz nie to było najgorsze. Gniewny Pan czuł rozpętaną bitwę, czuł gasnące dusze, które wydawały się przyciągać rozpaczliwie kawałki jego własnej. Dawno już doświadczył tego tak intensywnie. Tyle aniołów i demonów traciło życie, ich śmierć śpiewała do niego, wzywała, by przyszedł zebrać jej żniwo. 
- Wszystko w porządku? - czujne oczy Vestara obserwowały go z drugiego końca namiotu. 
- Tak - warknął Samael z wysiłkiem, zaciskając powieki. Nie miał siły na grzeczności, kiedy ból konających braci przelewał się na niego, jakby świat chciał go ukarać za odłożenie kosy. Jeśli nie ulży ich cierpieniom, to sam będzie ich doznawał. 
- Nie, nie jest. Idę po Vincenta - słowa generała dotarły do niego jakby przez mgłę i ledwo zarejestrował ich znaczenie. Jego skrzydła drżały w agonii, kiedy skulił się na posłaniu, wbijając palce w poduszkę. Po paru minutach, a może pół godzinie usłyszał, że ktoś wchodzi do namiotu. Znajomy głos nakazał wyjść, ale nie zastanawiał się, komu. Wkrótce zimne ręce dotknęły jego czoła, o dziwo odrobinę łagodząc ból.
- Sammy, Sammy, jestem przy tobie... - miękki głos Rafaela przedarł się przez barierę paraliżującą jego umysł. - Co ci jest...? Co mogę zrobić?
- Zaczęła się bitwa... - wyszeptał, zaciskając palce na nadgarstku archanioła. Czuł się żałosny, ale mało go to w tej chwili obchodziło. Zrobiłby wszystko, żeby odciąć się od zewu śmierci, który brzmiał w jego głowie, obijając się echem od czaszki. - Tyle bólu, Rafi...
- Zawsze tak masz? - zapytał Pan Uzdrowień z lekkim przestrachem. 
- Kiedy wielu umiera naraz... - przytaknął były Anioł Śmierci. - Czuję to, czuję, że powinienem iść, ale nie chcę, nie mogę... 
- Nic nie mów... - uspokoił go Rafael. Jego palce delikatnie przeczesywały popielate włosy Lorda Gniewu. 
- Mógłbym cię zabić. Żeby poczuć się lepiej - warknął Samael, odpychając go gwałtownie z niezwykłą siłą. Archanioł zrobił krok do tyłu, lecz na jego twarzy malowało się zmartwienie. 
- Nie zrobiłbyś tego - rzekł, podchodząc bliżej, by położyć dłonie na karku i plecach szlachcica, gdy ten po raz kolejny zwinął się z bólu. 
- Robiłem... Gorsze rzeczy.... - palce Rafaela bezwiednie zsunęły się na skrzydła cierpiącego demona i zaczęły gładzić i układać jego pióra.
- Robiłeś też lepsze, prawda? - zapytał cicho archanioł. - Ile żyć uratowałeś? - przycupnął na brzegu posłania, a jego niebieskie oczy były pełne smutku i powagi. 
- Uratowałeś? Za kogo ty mnie masz? - Samael szarpnął skrzydłem gniewnie, ale nie miał siły się odsunąć. 
- Po prostu do mnie mów. Proszę? 
Lord milczał chwilę z nachmurzonym czołem, pozwalając, by Rafi znów zaczął przeczesywać jego pióra. 
- Raz. Uratowałem smoka - rzekł w końcu głosem cichszym od szeptu. 
- Opowiedz mi - poprosił archanioł. 
- Został ranny w walce z feniksami. Wykrwawiłby się na śmierć, gdybym mu nie pomógł. Nazywał się Kilnus. Żyje teraz gdzieś w górach, ale zawsze przybywa, jeśli potrzebuję pomocy. Uważał mnie za swojego przyjaciela... - Samael mówił zmęczonym, jednostajnym tonem, jakby w transie. Przyglądając się mu, Rafael nie mógł uwierzyć, jak niszczycielską mocą obdarzyli go serafinowie. Pamiętał młodego Lorda Gniewu, buntowniczego, czasem złośliwego samotnika, którego serce mimo wszystko było dobre. Na początku, gdy tu przybył, wydawało mu się, że cała ta dobroć się wypaliła, pozostawiając po sobie popiół. Teraz zaczynał zauważać szerszy obraz. To nie mroczny rytuał zniszczył dawnego Samaela, lecz lata pełne śmierci i bezsilności, pełne obrazu cierpiących rodzin, niewypowiedzianych pożegnań, bezsensownych strat. To moc kosy, którą dzierżył, lecz nią nie władał, bowiem to ona dyktowała, kto straci życie, a kto je zachowa. Gniewny Pannie był szaleńcem. Był zgorzkniały, zmarnowany, był jak wilk zapędzony w kąt muszący bronić się wszystkimi siłami. Jak pies, w niesprawiedliwości pana widzący własną winę. 
- Uratowałem też Lucyfera. Razem z innymi Lordami. Z niewoli podczas buntu Mephisto - wzrok Samaela był wbity w płachtę namiotu i wydawało się, ze zapomniał o obecności Rafiego. - A także te demony, które pod jego rządami umarłyby w obozach pracy. I wiele zwierząt z sideł kłusowników. I koni od złych panów. Ale to się nie liczy.
- Liczy, Sammy... Każde życie się liczy... - zapewnił go Rafi. - Nieważne czy ludzkie, czy zwierzęce, czy demona, czy anioła. Każde jest ważne. 
Jego palce zalśniły łagodnym, zielonym blaskiem, kiedy przyłożył je do czoła Lorda. Wkrótce płytki oddech demona się uspokoił, a jego powieki opadły. Pan Uzdrowień usadowił się wygodniej, nagle czując się mniej samotnie w obcym państwie, zdany na łaskę przeciwnika. 

***

- Wszystko, co zagrabicie, należy do mnie. Jeśli u kogoś znajdę chociaż jedną monetę winną być w mej kieszeni, skończy na stryczku, gdyż zostanie to uznane za kradzież. 
Lord Chciwości potoczył wzrokiem po twarzach żołnierzy i uśmiechnął się szeroko. Kiedy Samael wciąż trenował swoich, wojna w pozostałej części Piekła zaczynała się rozwijać i wkrótce miało dość do pierwszych potyczek między demonami a skrzydlatymi. Mimo, że Książę rozkazał mu zaatakować jedynie małe, biedne miasteczko, w którym być może ukrywały się wrogie armie, Mammon i tak się cieszył. Grabienie innych sprawiało mu bowiem nieopisaną radość. 
Złote tęczówki spotkały się ze stalową szarością innych, a radość Lorda została na chwilę przyćmiona. Czarnowłosy siedział sztywno na koniu, ubrany w oficerski mundur ciemnozielonej barwy. Jego twarz jak zawsze nie wyrażała żadnych emocji, jednak z oczu wyzierała wątpliwość i zmartwienie, które udzieliły się także i zielonowłosemu. „Co, jeśli wszyscy umrzemy?” przemknęło mu przez myśl, „A Asmodeusz? Nic mu nie będzie, prawda?”. Zaraz jednak odgonił złe myśli machnięciem głowy i pewniej chwycił wodze swego konia. Nawet, jeśli pisane mu było zginąć, to będzie to śmierć w dobrym i szlachetnym stylu. 
- Wszystko jasne? - Zapytał głośno, a gdy otrzymał tylko parę twierdzących pomruków, sięgnął za pazuchę i wyciągnął pistolet. Był to wysłużony Phoenix Hunter 4000, o czym świadczył wygrawerowany srebrnymi literami napis. Oprócz niego, na lufie znajdowały się wytłoczone wzdłuż tekstu ornamenty, przedstawiające ciernie o złotej barwie. Oplatały one także i drewniany uchwyt, na spodzie którego widniały inicjały wykonawcy broni. Rewolwer był zrobiony ze stali pomalowanej na czarno i drewna mahoniowego. Zamiast muszki, na końcówce pistoletu widniała srebrna głowa smoka, zastygłego w wyrazie wiecznej furii. 
Nacisnął na spust i strzelił w powietrze. Na polanie natychmiast zapanowała cisza, przerywana tylko podmuchami wiatru i odgłosami puszczy. 
- Zapytałem, czy wszystko jasne!? – Zawołał, wysuwając wyzywająco brodę i mrużąc złote oczy. Armia natychmiast, jak jeden mąż, odpowiedziała twierdząco. Usta zielonowłosego wygięły się w szerokim i nieco niewinnym uśmiechu, który sprawił, że żołnierze odruchowo wręcz złapali się za swoje portfele. Zanim zrozumieli, że ich nie mają, bo przecież są na wojnie, Lord Chciwości zaklaskał w dłonie. 
- No to do roboty, kochani! –- Nakazał przesłodzonym głosem, niczym matka wołająca swoje dzieci na obiad, po czym ścisnął swego konia piętami i ściągnął wodze, zmuszając go do stanięcia dęba. Puścił się cwałem w dół łagodnego zbocza pagórka, pochyliwszy ciało nisko przy popielatej grzywie zwierzęcia. Jego armia pędziła za nim, rozpościerając się szeregami po bokach swego wodza niczym szarozielone skrzydła. Fryzura, na którą zwykle szło tyle żelu teraz rozsypywała się w nieskładną burzę, jednak Lord wyjątkowo nie dbał o to. Czerwieniąc się przez chłodne, poranne powietrze, łzawiąc od pędu i uśmiechając szeroko, wyglądał prawie jak anioł. 
W oddali zamajaczyły nędzne lepianki z dachami pokrytymi słomą i zadymione kurne chaty. Miasto już z daleka wyglądało na wyjątkowo zapuszczone i brudne, co niestety nie zmieniało się po bliższym zapoznaniu. Wszędzie czuć było smród zgnilizny i fekaliów, które walały się po uliczkach. Po wkroczeniu do miasteczka zielonowłosy jednak poczuł, że coś jest nie tak. Nigdzie nie było żywej duszy. Wszystkie domy były ciche i opuszczone, żadnych demonów czy aniołów, nawet myszy gdzieś uciekły. Osada wydawała się być martwa, chociaż jeszcze parę miesięcy temu tętniła życiem.
Nim jednak zdołał głębiej zastanowić się nad przyczyną takiego stanu rzeczy, gdzieś z zewnątrz miasta rozległo się rżenie koni. Koni, które z pewnością nie należały do demonicznej armii. Złotooki zdał sobie sprawę, że wpadli prosto w anielską zasadzkę. 
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy? - Spytał drwiący głos z drugiego końca uliczki. Jego właściciel pojawił się zaraz potem, dosiadając karego wierzchowca. Miał długie blond włosy z fioletowymi końcówkami, spięte w wysoki kucyk ciemną, szeroką wstęgą. Parę złotych pasm wymknęło się z misternej fryzury i okoliło twarz niczym świetlista woalka. Jedno jego oko przesłonięte było czarną opaską, drugie zaś mieniło się ametystowo czystą żądzą mordu. Skrzydła trzymał elegancko złożone za plecami. 
- Kim jesteś? - Syknął przez zęby Lord, zwęziwszy oczy w szparki. „Generał!” jęknął w myślach, zauważywszy trzy złote hafty piór na ramieniu wroga. Spiął ciało, zaciskając palce na swym pistolecie, gotów w każdej chwili do ataku. Anioł zaśmiał się perliście, widząc jego wojowniczą postawę.
- Nazywam się Arwain. Jeszcze dzisiaj zginiesz z mej ręki, Lordzie Chciwości. - Rzekł blondyn i obnażył śnieżnobiałe, równe zęby we władczym uśmiechu. Za nim powoli wyrastały kolejne szeregi skrzydlatych. Zielonowłosy zbladł i ukradkiem chwycił za swoją broń. Liczba anielskich wojowników była znacznie większa od jego armii, do tego demoniczne wojsko zostało otoczone. Niebiańscy żołnierze mieli znaczną przewagę. Lord spojrzał przez ramię i westchnął, widząc w oczach swych ludzi strach. Nie zanosiło się na łatwą walkę, miał jednak plan. Machnął wodzami, zmusiwszy swego konia do stępa i zbliżył się ku Arwainowi. 
- Ach tak? Nie sądzę, byś miał z nami jakiekolwiek szanse. - Lord uniósł wysoko brodę, mierząc wyzywającym wzrokiem anioła od stóp do głów. Musiał jak najbardziej podnieść morale swej armii, bo inaczej wszyscy zginą. - Twoje żałosne anioły mogą robić najwyżej za przystawkę dla górskich smoków. 
- Za to twoje demony pewnie już trzęsą portkami ze strachu przed świetlistą siłą mych braci. - Odrzekł fioletowooki, zaciskając palce na broni ukrytej pod mundurem. Atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej. Obaj wodzowie czuli burzę wiszącą w powietrzu, wystarczył jeden fałszywy ruch. 
- Jeden demon jest wart więcej niż cała populacja aniołów. - Lord wykrzywił usta w szerokim uśmiechu, mrużąc niebezpiecznie złote oczy. Wciąż nie zatrzymywał swego konia, przez co zbliżał się coraz bardziej do blondyna. Tak, jeden fałszywy ruch. Niezauważalnie wysunął stopy ze strzemion. 
- Nie zgodziłbym się z tym. Myślę, że jest zupełnie na odwrót. - Warknął anioł, wysunąwszy pistolet spod munduru i wycelował lufę prosto w czoło zielonowłosego. - Dlatego twoja śmierć też niczego nie zmieni! - Krzyknął i nacisnął spust. 
Złotooki był jednak na to przygotowany. Jednym zwinnym ruchem przechylił się na bok w siodle i przywarł do dereszowatej sierści swego wierzchowca, ledwo unikając kuli. Zawrócił konia i popędził w stronę zielonych mundurów. Armie niebieskie runęły zewsząd na demony, niczym wataha głodnych wilków na dziką zwierzynę. Rozległy się strzały, a potem szczęk stali uderzającej o stal, gdy dwie wrogie sobie siły zwarły się w ataku. 
- Wszyscy, którzy mają jeszcze amunicję, do domów! - Zarządził ochryple złotooki, próbując przekrzyczeć ryk bitwy. Wyszarpnął czarny pistolet zza paska i wycelował pysk srebrnego smoka w rudą czuprynę jednego z tysiąca aniołów. Strzelił, trafiając go w lewą skroń, a kula przeszyła czaszkę wroga na wylot. Skrzydlaty zwalił się z konia, zaś o jego zwłoki potknęło się paru uzbrojonych piechurów w granatowych, upstrzonych plamami błota mundurach. Nie dane im było już wstać. 
„Prosto w cel!” uśmiechnął się pod nosem zielonowłosy i schował pistolet. Wolał nie ryzykować straty amunicji, a nawet samej broni. Miast tego zacisnął palce jednej dłoni na wodzach, drugą zaś dobył miecza. Błysnęło w słońcu smukłe, srebrzyste ostrze zdobione błękitnymi i zielonymi wzorami. Koń złotookiego zatańczył na tylnych kopytach i wbił się całym swym opancerzonym ciałem we wzburzone morze aniołów, kopiąc, gryząc i tratując wrogów. Jeździec ciął z siodła. Po chwili wpadł w trans zabijania, a rozlew krwi stał się swego rodzaju rutyną. Unik, cięcie, czerwień. „W sumie szkarłat gryzie się z zielenią”, pomyślał nie do końca przytomnie, pozbawiając ręki jakiegoś rosłego anioła, „Zapłacę za pralnię majątek…”. 
Nagle poczuł, jak w jego skórę wbija się coś małego i ostrego, a sekundę później fala niesamowitego bólu przeszyła ciało Lorda Chciwości. Całe lewe ramię i parę punktów na boku jeźdźca piekło niemiłosiernie, jakby ktoś przypalał je ogniem. Ciepła, słodka krew wykwitła plamami na zielonym mundurze. Palce dłoni rozluźniły się i puściły wodze, w efekcie czego złotooki spadł z wierzchowca. Nim jego plecy dotknęły ziemi, usłyszał, jak ktoś krzyczy jego imię, chociaż mogło mu się zdawać. Potem nastała ciemność.

_____________________________________________________

WR: Oto i jest długo wyczekiwany 4 rozdział. Przepraszamy za tą zwłokę, ale klasa maturalna daje nam w kość, ja osobiście mam już dosyć słuchania o chromosomach. Ale udało się i ja sama mam szczerą na dzieję, że kolejny będzie szybciej. W tym rozdziale Scarlett miała swój pisarski debiut, to ona stworzyła całą część o Mammonie i na spółę ze mną część o Vinie i Lucku, więc należą jej się pochwały <3 Cieszę się, że jesteście wytrwali, komentarze bardzo zachęcają nas do dalszej pracy :D

SC: Dawno tu nie pisałam ;w; Nie wierzę, że W-rabbito wrzuciła mój kawałek, just kill me plz... Za ewentualne błędy przepraszam, pisałam to bardzo dawno temu ;_;

2 komentarze:

  1. Coooooo? Ja chcę następny rozdział! Tak bardzo i mocno pragnę czytać o Samaelu i Rafim, błaaaagam. Zdycham w agonii ;< W ogóle płakać ze śmiechu mi się chciało, jak się okazało, że Rafi trafił nie do Mammona, a do Samaela :D No i mam nadzieję, że mój słodki Lord Chciwości nie padnie jednak w tej bitwie, a ten ledwo dosłyszalny głoś to Mod ^^ Duuuż weny, cały garnek, a nawet trzy ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie będę się wypowiadać o końcówce rozdziału. Muszę szybko przejść do kolejnego :P Co do początku. Cholernie ciężką rolę ma Gniewny Pan. I w końcu Rafi zrozumiał co uczyniło go właśnie takim, a nie innym. Ech. Przykre.
    Pozdrawiam
    LM

    OdpowiedzUsuń