sobota, 27 grudnia 2014

WS: Rozdział 7

Rafael zadrżał, widząc, kto stoi naprzeciw niego. Miał wielką nadzieję, że nie będzie musiał zmierzyć się z oddziałem Samaela. Widział zaszokowane miny swoich przyjaciół i pełną niedowierzania twarz Vestara i miał ochotę poddać się bez walki. Wiedział jednak, że Cephas nigdy by mu na to nie pozwolił. Michał miał rację, naprawdę nie nadawał się na wojnę. Teraz nawet nie mógł spojrzeć demonom w oczy. 
Zamiast tego wbił wzrok w Samaela.

- Możemy ogłosić rozejm. Obejdzie się bez walki – powiedział poważnie, mając nadzieję, że nikt nie zauważy, jak mocno ściska wodze swojego konia. 

- Niestety, mój książę przysłał mnie tu, abym rozniósł was w pył. O rozejmie raczej nie ma mowy – wzruszył ramionami Gniewny Pan. 
Rafael rzucił Cephasowi smutne spojrzenie i tylko skinął głową. Bitwa jak widać musiała się odbyć. Co sobie myślał, mając nadzieję, że Samael zgodzi się na rozejm? 
Tak oto dwa oddziały zderzyły się ze sobą ze zgrzytem mieczy. Anielski generał walczył z Vestarem, Hullen wycinał wrogów toporem bojowym z Davio przy boku, a Leta wypuszczał strzałę za strzałą. Archanioł Uzdrowień natomiast zeskoczył z konia, by walczyć z Lordem Gniewu. Podciągnął rękawy i przycisnąwszy ręce do ziemi, sprawił, że z gleby wyrosły dwa olbrzymie korzenie, chcąc uwięzić demona między nimi. Samael przeskoczył nad jednym, mocno uderzając skrzydłami, a drugi uciął jednym machnięciem miecza. Rafi odskoczył i trawa wystrzeliła ku niebu, a w niej zakwitły kwiaty, z których wyleciał żółtawy pyłek. Gniewny Pan stanął i zaniósł się ostrym kaszlem, więc jego przeciwnik wykorzystał ten moment, by unieruchomić go zielonymi pnączami. Owinęły się one ciasno wokół skrzydeł Samaela, uniemożliwiając mu wydostanie się z chmury pyłku. Oczy Lorda zabłysły wściekle, a rogi powoli zaczęły rosnąć. Czarna mgła podniosła się z ziemi i otoczyła Rafaela, praktycznie uniemożliwiając mu zobaczenie czegokolwiek. 
- S - Sammy? - wyjąkał niepewnie, cofając się o krok w mroku.
- Boisz się, Rafaelu? Mogę teraz zrobić z tobą, co chcę – rozległ się głos za jego plecami. Archanioł odwrócił się gwałtownie, wyciągając miecz. - Mogę cię zabić... Albo porwać i zamknąć w swoim zamku, by twoi bracia nigdy się nie dowiedzieli, co się z tobą stało... - tym razem Samaela słychać było gdzieś z boku. 
- Nie zrobisz tego – powiedział drżącym głosem Rafi. - Nie jesteś taki.. 
- To czemu trzęsą ci się ręce? Czemu trzymasz broń? Chyba sam nie wierzysz, w to, co mówisz... I bardzo dobrze... - Lord szydził ze swojego przeciwnika, poruszając się wokół niego we mgle. Wtedy Pan Uzdrowień zacisnął zęby i upuścił miecz na ziemię. Opar powoli się rozrzedził, a on ujrzał Gniewnego Pana, stojącego tuż przed nim z mieczem wycelowanym w jego gardło. 
- Nie skrzywdzisz mnie – rzekł cicho Rafael. 
- A niby jak mnie powstrzymasz? - zapytał kpiąco Samael. Archanioł Ziemi spojrzał w czarne niczym dwa węgle oczy z powagą i powiedział stanowczo:
- Ufam ci.
Na twarzy demona odbiło się niedowierzanie, które wkrótce zastąpił paskudny, drapieżny uśmiech. 
- Twoja strata – rzekł, unosząc miecz, jakby chciał jednym ruchem ściąć mu głowę. Już się zamachnął, kiedy jego rękę drasnęła przelatująca strzała, przez co ostrze omsknęło się i trafiło Rafiego w ramię. Pan Uzdrowień jęknął, zaciskając powieki, ale niespodziewany atak na tyle rozproszył Lorda Gniewu, że skrzydlaty zdołał owinąć go ciasno zielonymi pnączami. 
- Przegrałeś, Sammy... - wyjąkał, trzymając się za krwawiące ramię. Rana był głęboka, lecz nie miał zamiaru jej wyleczyć. To mogło poczekać. Zostawiwszy Samaela rozpaczliwie starającego wydostać się z pułapki, archanioł rzucił się w wir walki. 

***

Leta opuścił łuk, widząc, że Rafael poradził sobie z zagrożeniem. Chociaż na początku był zaszokowany i wściekły, jakaś jego część nie mogła zwyczajnie patrzeć, jak osoba, którą uważał za przyjaciela zostaje zabita. Może i Vincent był zdrajcą i szpiegiem, ale strzelec chciał usłyszeć, co ma na swoją obronę i to najlepiej bezpośrednio od niego. Wbrew wszystkiemu nie potrafił się zmusić, by go nienawidzić. I nie sądził, by ktokolwiek był w stanie. 
Wyciągnął nóż i skupił się znów na walce, zapominając na chwilę o Rafaelu i Samaelu. Kiedy w końcu zyskał chwilę, by poszukać wzrokiem Pana Uzdrowień, odnalazł go walczącego z jakimś demonem. Archaniołowi udało się unieszkodliwić przeciwnika, ale zaraz potem upadł, ściskając swoje ramię. Widząc, że się nie podnosi, Leta zacisnął zęby i zaczął się przedzierać w jego kierunku. Kiedy tam dotarł, przykucnął przy Rafaelu i odwrócił go do siebie. Policzki archanioła były niezdrowo blade, a rana wciąż krwawiła. Łucznik nie miał pojęcia, jak mu pomóc. Trzeba było szybko znaleźć jakiegoś medyka, lecz strzelec wiedział, że gdyby tylko pojawił się w obozie aniołów, nikt by nie pytał, po co tam jest. 
- Zanieś go do Lucyfera – rozległ się za nim głos Samaela. Lord najwyraźniej już się uwolnił z pędów i teraz nachylił się nad archaniołem, by zbadać ranę.
- Ale... - rzekł niepewnie Leta. 
- Weź mojego konia. Będę cię osłaniał. Powiedz, że to mój rozkaz – ton Lorda był nieznoszący sprzeciwu, więc strzelec szybko podźwignął rannego z ziemi. Samael pilnował, żeby nikt ich nie zaatakował i pomógł żołnierzowi umieścić Rafiego w siodle. 
- Powinienem posłuchać, kiedy prosił o rozejm – warknął, a Leta, nie wiedząc, czy te słowa były skierowane do niego, nie odpowiedział. Spiął konia piętami i ruszył galopem do obozu Lucyfera. 

***

Lucyfer wtargnął do namiotu medyków w samą porę, by ujrzeć, jak Ortis pieczołowicie zszywa ranę na ramieniu jego brata. Rafael leżał na pryczy, blady i kompletnie wycieńczony utratą krwi, a obok siedział brązowowłosy demon z kołczanem pełnym strzał na plecach. 
- Co to ma znaczyć? - zapytał książę, rzucając medykowi mordercze spojrzenie, które ten odważnie wytrzymał. 
- Pomagam wszystkim, wasza wysokość – odparł chłodno, przecinając nić. - Nieważne czy demonom czy aniołom. Tak przysięgałem i zamierzam tego dotrzymać. 
Lucyfer milczał chwilę. Oczywiście nie odmówiłby Rafaelowi opieki medycznej, ale widzieć go po tym całym czasie i do tego bliskiego śmierci z utraty krwi... Co Michał sobie myślał, żeby w ogóle dopuszczać go do walki? Z tego, co mówił strzelec Samaela, Pan Uzdrowień walczył w pierwszej linii przy boku Cephasa. Jak można było tam dopuścić osobę bez doświadczenia bojowego, nawet tak potężną jak archanioł? 
- Będzie żył? - zapytał tylko, starając się nie okazywać emocji. Ortis przytaknął, chowając swoje narzędzia. 
- Musi odpoczywać – rzekł krótko i poszedł zająć się innymi pacjentami. Leta spojrzał nerwowo na księcia, niepewien, co powiedzieć, by nie wpędzić Samaela w kłopoty, jednak Lord Pychy był obojętny na jego obecność. Chwilę popatrzył na bladą twarz brata, po czym opuścił namiot, zamiatając peleryną. 
- Panie, oddziały Asmodeusza przyjechały z zachodu – poinformował go któryś z żołnierzy. No tak, teraz trzeba będzie uporać się z Modem. Naprawdę nie wiedział, jak mu przekazać, że jego Mammon został poważnie ranny i jeszcze się nie obudził...
- Gdzie on jest – warknął Pan Rozpusty, gdy tylko zobaczył przyjaciela. - Lucek, jak Piekło kocham, jeśli coś mu się stanie... 
- Już mu się stało, Asmodeuszu, jesteśmy na wojnie – odparł spokojnie książę. - Nick się nim dobrze zajął, mówi, że będzie żył. Ale jeszcze się nie obudził, więc nie idź tam i nie panikuj nad nim. 
- Muszę go zobaczyć, do cholery! - Lord złapał go za kołnierz, przyciągając do siebie brutalnie. - Nie zachowywałbyś się tak, gdyby to twój kochaś tam leżał...
- Mon jest moim przyjacielem i martwię się o niego tak samo jak i ty – syknął Lucyfer, odczepiając jego rękę i uderzając powietrze ogonem ze złością. - Ale potrzebuje spokoju, a twoje rozpaczanie mu nie pomoże. Nick nas zawoła, kiedy się obudzi, a ty na razie siedź i czekaj.
Po tej tyradzie Asmodeusz trochę ochłonął. Oklapł i odszedł w stronę swoich żołnierzy, wyraźnie przygnębiony. Lucyfer poprawił sobie kołnierz z westchnieniem. Nie angażował się w wojnę tak dawno, że już zapomniał ile jest do stracenia. 
- Słyszałem, że Rafael tu jest - Vin podszedł do niego i pocałował w policzek na powitanie. - Co ty na to?
- Nie wiem, Vin. Mam nadzieję, że da radę dotrzeć do swoich sam, bo nie gwarantuję, jak się skończy kolejna konfrontacja z Gabrielem – pokręcił głową książę. - Ta wojna nigdy nie powinna wybuchnąć. 
- Nie mogłeś oddać im syna – zaprotestował generał. 
- Mogliśmy razem wymyślić coś innego. Nie trzeba było od razu rzucać się sobie do gardeł. 
Vin przytulił go, chowając nos w jego włosach. Lord przymknął oczy i pozwolił sobie odpłynąć przynajmniej na chwilę. Kiedy to się skończy, nie wypuści ukochanego ze swojego pokoju przez tydzień. Oczywiście generał i tak już praktycznie z nim mieszkał, ale obaj wciąż mieli obowiązki do wypełnienia, więc całe dnie w swoim towarzystwie nie wchodziły w rachubę. Cóż, jeden tydzień nie zrobi nikomu krzywdy, Bastien doskonale sobie radził w roli książęcego regenta. 
- Ach, gołąbeczki – zaśmiał się przechodzący obok Narcynus i Lucyfer puścił generała z lekkim rumieńcem na twarzy. 

***

- Jeden z twoich ludzi wbił mi nóż w plecy, Michale – Gabriel siedział w namiocie bez koszuli, podczas gdy medyk zmieniał opatrunek na jego ranie. Jego zielone oczy miotały pioruny. - Masz mi coś do powiedzenia?
- Gabrysiu, gdybym wiedział... Tak bardzo cię przepraszam... - pokręcił głową Pan Zastępów. Znał tego anioła, był on jednym ze szlachty, który walczył u ich boku stosunkowo od niedawna. Nie był najgorszy, ale nie odznaczał się też jakimiś szczególnymi umiejętnościami. Michał nigdy by nie przypuszczał, że jest zdolny do zamachu. Specjalnie wybierał do wojska Gabriela żołnierzy nie mających żadnych powiązań z Sarielem, lub innymi, którzy mogli chcieć zaszkodzić Regentowi. Najwyraźniej pozory mogą mylić. 
- Ciesz się, że nie przebił żadnych ważnych narządów i nie trafił w kręgosłup. Co swoją droga było dziwne, bo jest żołnierzem i wie, jak zabijać... - Gabriel zastanowił się przez chwilę. Taki zamach wydawał mu się bezsensowny. Byli na wojnie, czy nie można było upozorować śmierci w walce? 
- Może najzwyczajniej go ktoś zaszantażował – mruknął Razjel stojący niczym cień przy boku przyjaciela. - Cóż, przesłucham go, kiedy odtaje. Bądź pewien, że wszystko mi wyśpiewa – na jego twarzy wykwitł mroczny, przerażający uśmiech i Regent poczuł dreszcz przebiegający całe jego ciało. Wiedział doskonale, czego dopuściłby się mag, by zapewnić mu bezpieczeństwo i o dziwo wcale go to nie przerażało. Wręcz przeciwnie, perspektywa posiadania tak potężnego archanioła na każdy swój rozkaz była niepokojąco przyjemna. 
- A gdzie jest Rafi? Czemu się tobą nie zajmuje? - zapytał z zaskoczeniem Pan Zastępów. Gabriel wymienił z Panem Magów pełne zrozumienia spojrzenia. Rafael, powróciwszy ze swojej misji, zażądał by przydzielić go do któregoś z oddziałów, a kiedy Regent odmówił, wymknął się z obozu razem z wojskiem Cephasa. 
- Pojechał z innymi medykami, by szukać rannych. Spokojnie, da sobie radę. Wysłałem z nimi paru zbrojnych – skłamał Gabriel. Wiedział, że prawda tylko wytrąciłaby Michała z równowagi, a tego nie chciał ani on, ani nikt inny w obrębie parunastu kilometrów. Pan Zastępów nie wyglądał na przekonanego, ale odpuścił, co na jakiś czas dawało im spokój. Oby tylko Rafi nie wrócił ranny. 

***

Letę obudziły zbliżające się kroki i lekkie dotknięcie w ramię. Otworzył oczy, bo ujrzeć nad sobą twarz Samaela. 
- Idź spać – nakazał mu Lord, a sam zajął miejsce przy boku Rafiego. Kiedy łucznik spojrzał przez ramię, wychodząc, Gniewny Pan odgarniał delikatnie brązowe loczki z rozpalonego gorączką ciała archanioła. 
Na zewnątrz zapadł już zmrok, ale światło księżyca wpadało do namiotu, rozjaśniając nieco jego wnętrze. W tym słabym blasku twarz Pana Uzdrowień wyglądała na jeszcze bledszą. Rafael oddychał płytko, bo chociaż rana sama w sobie nie była groźna, stracił dużo krwi podczas walki. Lord doskonale wiedział, że mógł się sam uleczyć, ale nie zrobił tego, chcąc zachować energię dla innych, bardziej potrzebujących. Głupi. Zawsze taki był. Głupi i naiwny. „Ufam ci”? Co to miało znaczyć? Wtedy słowa te uderzyły go, bo stwierdził, że to kłamstwo, że Rafi próbuje wzbudzić w nim litość i sympatię swoimi fałszywymi wyznaniami. Dlatego dał się ponieść złości. Kiedy jednak ochłonął, zrozumiał, że to nie było kłamstwo i znowu poczuł gniew. Na lekkomyślność dawnego przyjaciela, ale przede wszystkim na siebie. 
- Jesteś najgorszym, co mogło mi się przytrafić – westchnął, chowając twarz w dłoniach. Odpowiedział mu cichy śmiech. 
- To niemiłe... - wyszeptał słabo Rafael otwierając oczy. 
- Śpij – warknął Lord. 
- Gdzie jestem? Co się stało? - zapytał archanioł, ignorując polecenie Gniewnego Pana. 
- Jesteś w obozie Lucyfera, zemdlałeś podczas walki z upływu krwi – odparł Samael. 
- Sammy... - Pan Uzdrowień złapał go za rękaw, nie mogąc złapać oddechu. Były Anioł Śmierci czuł gorąco buchające od niego. Wstał i ostrożnie podniósł Rafiego, uważając, by nie dotknąć rany, po czym wyszedł z nim na dwór. Na zewnątrz nikogo nie było, tylko parę namiotów dalej kilka demonów trzymało wartę. Archanioł Ziemi oparł głowę na ramieniu Gniewnego Pana i przymknął oczy. 
- Mógłbym cię zabić – powiedział ten, spoglądając na niego, jakby nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim wciąż może się przy nim rozluźnić. 
- Ale jestem tutaj, prawda? - zamruczał Rafi, wdychając głęboko chłodne powietrze. 
- Gdyby nie ta strzała.... Gdyby nie Leta... - zaprotestował Lord. 
- Wiem – przerwał mu medyk. - Ale to nie zmienia faktu, że tu jestem. 
- Nigdy się nie nauczysz – bardziej stwierdził niż zapytał Samael. 
- Mhm... - zgodził się Rafael sennie. Jego oddech powoli się wyrównał. Gniewny Pan jeszcze chwilę stał w miejscu, po czym wrócił do namiotu i ułożył archanioła na pryczy. 

***

Kiedy nastał ranek, Rafael miał dość energii, by zasklepić swoją ranę do końca, potem zaś zajął się pomaganiem piekielnym medykom przy rannych. Zakasał rękawy do łokci i z pogodnym uśmiechem leczył każdego, kto tego potrzebował. Ortis obserwował go ze zdziwieniem, a gdy archanioł usiadł na chwilę, by odsapnąć, przycupnął przy nim, lekko zdenerwowany. 
- Mogę cię o coś zapytać...? - mruknął cicho do swoich rąk, zerkając na medyka kątem oka. 
- Oczywiście - Rafi posłał mu zachęcający uśmiech. Demon splótł palce razem na swoich kolanach. 
- Znasz Oriona, prawda? Jak on... Jak on się ma...? - zapytał cicho, a na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec. Pan Uzdrowień rozpromienił się jeszcze bardziej i złapał medyka za ręce. 
- Więc to ty jesteś tym demonem, w którym się zakochał! - wykrzyknął, a Ortis prawie podskoczył, rozglądając się nerwowo w obawie, że ktoś ich usłyszy. 
- Powiedział ci o mnie? - wyszeptał z niedowierzaniem. 
- Och, nie, sam się domyśliłem – zapewnił go archanioł. - Ojej, jak miło cię poznać. Orion nie walczy, służy jako medyk w oddziale Zachariela. Zrobił naprawdę wielkie postępy. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że na początku wybrał wojsko, jest świetnym medykiem...
Rafi gadał jak najęty, zaś Ortis smutniał tylko z każdym jego słowem. Zajęty przygotowaniami do wojny oderwał się trochę od myśli o ukochanym, ale teraz tęsknota powróciła ze zdwojoną siłą. I pomyśleć, że dzieliło ich od siebie tak niewiele, a wciąż nie mogli się zobaczyć...
- Coś się stało? - Pan Uzdrowień urwał i spojrzał na niego z troską. 
- Lucyfer zabronił się nam widywać, dopóki nie będzie pokoju... Ale jak widać pokój nie nastał... - westchnął demon. - Dziękuję ci, że się nim zajmujesz.
Rafael chwilę milczał, trzymając drugiego medyka za rękę, po czym wstał ze zdeterminowaną miną i bez słowa opuścił namiot, zostawiając zaskoczonego demona. Na zewnątrz rozejrzał się, a zauważywszy generała Lucyfera stojącego z jakimś zamaskowanym blondynem, zebrał w sobie odwagę i podszedł do nich z podniesioną dumnie głową. 
- Zaprowadźcie mnie do mojego brata – rzekł stanowczo, starając się naśladować ton, którym Gabriel wydawał rozkazy. Widząc zaskoczone spojrzenia mężczyzn, speszył się jednak. - Uch, nie chciałem być niemiły. Czy moglibyście, proszę, zaprowadzić mnie do Lucka? 
Narcynus wyszczerzył zęby, wyraźnie powstrzymując śmiech i klepnął towarzysza w ramię. Dopiero teraz Rafi zauważył, że on również ma na sobie generalski mundur. 
- Pod twoją opiekę, Vin – rzucił fioletowowłosy i zostawił ich samych. Vin uśmiechnął się przyjaźnie do Pana Uzdrowień. 
- Proszę za mną – polecił i skierował się w stronę jednego z namiotów. Rafi podążył za nim, rozglądając się dookoła z zaciekawieniem. 
- Jesteś nowym generałem, prawda? Nigdy wcześniej cię nie widziałem i z tego, co pamiętam, Lucek miał tylko jednego – zagadnął. 
- Tak, zostałem nim niedawno – przyznał mężczyzna. Wyglądał na nieco zakłopotanego, a jednocześnie dumnego ze swego dokonania. Archanioł poczuł nagły przypływ sympatii, nie zdołał jednak zapytać o nic więcej, bo Vin stanął przy namiocie i wpuścił go do środka. 
- Książę, masz gościa – rzekł, a siedzący nad jakimiś mapami Lucyfer spojrzał przez ramię. 
- Mówiłem, że jestem zaj... Rafaelu – urwał i wstał, widząc swojego brata, który nieśmiało wślizgnął się do środka. Chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Rafi podbiegł do niego i przytulił mocno. 
- Skończmy tą wojnę, Luciu! - wyszeptał błagalnie, zaciskając powieki. - Tyle osób ginie bez sensu, tyle osób jest rozdzielonych... To musi się skończyć! 
Książę niepewnie uniósł rękę i położył ją na miękkich piórach brata, zupełnie nieprzygotowany na kontakt po tylu wiekach. Nagle Rafi był tu, przy nim, jakby nigdy nic się nie stało, jakby zawsze byli rodziną, a ich rozpad nie trwał stuleci, tylko marne godziny. Tylko on był w stanie tak się zachować, tylko on mógł połączyć ich z powrotem. Uświadomiwszy to sobie, Lord Pychy przygarnął Pana Uzdrowień do siebie, oddając uścisk mocno. Nagle zupełnie odechciało mu się walk.
- Tak, Rafi. Czas to zakończyć.
_____________________________________________________

WR: Czy ktoś poza mną jest zaskoczony tym, że udaje nam się postować w miarę regularnie? To chyba ta magia świąt... W każdym razie oto przed wami kolejny rozdzia, tak ten arc powoli dobiega już do końca... Co będzie po wojnie? Cóż, zobaczymy czy w ogóle coś będzie~~ Zapraszamy do czytania i komentowania :D

SC: Drama, drama i więcej dramy... Rzeczywiście, wojna powoli się kończy, ale to nie znaczy, że PnS też! Heh, to dopiero początek...~~ Czy Mammon się w ogóle obudzi? Czy Rafi kiedykolwiek przestanie być dzieckiem tęczy? Czy uda nam się postować regularnie? To, i wiele więcej w następnym tygodniu, see ya~~

niedziela, 21 grudnia 2014

WS: Rozdział 6

- Zabiłeś mojego ojca - Shemhazai odwrócił się w porę, by odbić atak niebiańskiego generała. „Scudo”, przypomniał sobie, ale już musiał parować kolejny agresywny cios. Gniew na twarzy anioła wzmógł się, kiedy jego miecz raz po raz nie mógł dosięgnąć przeciwnika. Oddział Lorda Obżarstwa napotkał wojsko pod wodzą Zachariela i szybko rozgorzała między nimi bitwa. Kątem oka demon mógł dostrzec wyżynającego wrogich żołnierzy Azazela i Beelza, który starł się z archaniołem.
- Zabiłem wielu skrzydlatych, chłopcze. Na tym polega wojna - rzekł spokojnie, przestając się bronić i wprowadzając ofensywne cięcie. 
- Lysander. Pewnie nawet nie pamiętasz - syknął Scudo, odbijając jego atak. Shemhazai zmarszczył czoło.
- Owszem, pamiętam - rzekł. Była to prawda, doskonale pamiętał walecznego anioła, z którym stoczył jeden z najbardziej wyczerpujących pojedynków w swoim życiu. - Zginął honorowo - dodał, jakby to miało pocieszyć generała.
- Honorowo? A co to zmienia? - warknął ten. 
Demon nie odpowiedział i przez chwilę wymieniali ciosy w milczeniu. 
- Nienawidzisz naszej rasy? - zapytał w końcu Shemhazai, gdy odskoczyli od siebie, by złapać oddech. 
- Nie - odparł Scudo, unosząc miecz, by znów zaatakować. 
- Zatem nienawidzisz mnie? - naciskał dalej generał. Jego ciało się napięło, gotowe na cios. 
- Nie wiem. Po prostu chcę cię pokonać - anioł zawahał się przed tą odpowiedzią. 
- Nie przyniesie ci to pokoju. Spójrz dookoła - rzekł miękko jego przeciwnik i Scudo spojrzał. Ujrzał Zachariela wyciągającego miecz z ciała jakiegoś żołnierza z pełną smutku miną. Azazela, który miotał się na wszystkie strony, blokując wymierzone w niego ciosy, wyglądając groteskowo, jak dziecko skąpane we krwi. Beelzebuba upadającego na kolana z grymasem bólu na twarzy. Wszystkich aniołów, znanych mu z codziennych treningów, mających rodziny i przyjaciół oczekujących na nich w domu. Ile razy już słyszał, jak wyrażają nadzieję na pokój? 
- Wojny da się uniknąć - powiedział Shemhazai, ale w tej samej chwili głos zamarł mu w gardle. Spojrzał z zaskoczeniem na swój bok, z którego wystawał miecz i osunął się na kolana, a stojący za nim skrzydlaty wyszarpnął broń z jego ciała. 
- Generale! Zagrożenie opanowane! - zameldował, chociaż wyglądał na wstrząśniętego. Scudo rozpoznał w nim jednego z młodych rekrutów, którzy niedawno zakończyli trenowanie do boju. Pewnie jeszcze nigdy poważnie nikogo nie zranił. 
- Shemy! - rozległ się krzyk i Beelzebub w jednej chwili znalazł się przy nich, unosząc miecz na młodziaka. Zanim generał zdołał zareagować, cios został zablokowany przez Zachariela. Przerażony żołnierz cofnął się parę kroków, a Scudo wykorzystał to, żeby stanąć przed nim i go zasłonić. Lord i archanioł patrzyli na siebie przez moment, nie ruszając się z miejsca, obaj zawzięci i gotowi do walki.
- Zarządzam odwrót - rzekł Scudo, zwracając się do swego przełożonego. Ten rzucił mu nieco zaskoczone spojrzenie, ale zaraz rozpromienił się i skinął głową. Cofnąwszy miecz, schował go do pochwy i wskazał na Shemhazaia. 
- Weź swojego generała, Beelzebubie, zanim mój Ramiel będzie musiał po niego przyjść - powiedział. Lord Obżarstwa przytaknął i delikatnie podniósł wojownika z ziemi. Powoli zaprzestano walki i dwie armie rozdzieliły się, pomagając rannym i opłakując poległych. Azazel nie opuszczał boku Shemhazaia , a jego warga niepostrzeżenie drżała, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Beelz wiedział, że nie chce się rozklejać przy swoich podwładnych, dlatego na chwilę wygonił wszystkich z namiotu i pozwolił mu płakać w rękaw munduru, pocieszająco głaszcząc po włosach. Życiu drugiego generała nic nie zagrażało, ale Azazelem widok jego ciała leżącego bezwładnie, bladych policzków i otwartej, krwawiącej rany i tak mocno wstrząsnął. Lord był pewien, że gdy wrócą do domu, przez pierwszych parę dni piegus nie odstąpi boku przyjaciela nawet na krok. 
Zachariel natomiast patrzył w zadumie jak obecny Anioł Śmierci, Ramiel, zabiera dusze poległych podczas bitwy. Nie było ich wiele, bo żadnej ze stron nie zależało na rzezi, co trochę podnosiło Pana Stróży na duchu. Wiedział, że odseparowanie duszy od ciała przygnębia Ramiela. Po skończonej pracy, Opiekun Dusz dołączył do Zachariela.
- Scudo zarządził odwrót. Shemhazai chyba przekonał go, że walka nie ma sensu - powiedział mu stróż, biorąc jego ręce w swoje. 
- Widzę - odparł lakonicznie Anioł Śmierci. Ostrze kosy w jego ręku złowieszczo błyszczało w powietrzu, czarne i niebezpieczne. Oręż ten po odejściu Samaela archaniołowie kazali wykuć dla jego następcy, Azraela, ponieważ Lord Gniewu zabrał oryginał ze sobą. Moc kosy przerosła skrzydlatego, który szybko wyrwał się spod kontroli i zaczął siać spustoszenie na Ziemi. Dopiero interwencja Sędziego Raguela przywróciła go do zmysłów. Został Przewoźnikiem Dusz przez rzekę rozdzielającą świat żywych i umarłych, a kosa przeszła w ręce Ramiela, który był ostatnim czarnoskrzydłym pozostałym w Niebie. Jak się okazało, świetnie dawał sobie z nią radę, 
- Cieszę się, że tak wyszło - rzekł Zachariel do swego ukochanego, a ten skinął głową. 
- Muszę już iść - powiedział cicho, całując archanioła nieśmiało w policzek i po chwili już go nie było. Pan Stróży uśmiechnął się głupkowato, patrząc w przestrzeń.  

*** 

Łucznicy Gabriela ustawili się w rzędzie, celując w zbliżające się wojska Lucyfera. Regent na ich czele pierwszy uniósł łuk i wystrzelił w niebo samotną, lodową strzałę. 
- Co to ma by... - zaczął Vin, ale jadący przy nim Narcynus go nie słuchał.
- Zasłonić się! - zarządził wściekle i żołnierze posłusznie unieśli tarcze w górę. W tej samej chwili strzała rozbiła się na tysiąc mniejszych, ale równie śmiercionośnych. Lucyfer uniósł się w siodle i wyciągnął dłoń. Zza pleców jego armii zadął silny wiatr, który zatrzymał strzały w powietrzu. Książę zmarszczył brwi, kiedy wyczuł opór nie pozwalający mu posłać ich z powrotem w stronę aniołów. 
- Razjel ochrania ich swoją magią! - zawołał Belphegor. 
- To było do przewidzenia - westchnął Lord Pychy i ruchem ręki rozbił lód o ziemię. 
- Jak książę to zrobił? - zapytał Narcynusa Vin. Generał tylko wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. 
- Nie wiedziałeś, że nasz książę był Archaniołem Wiatru? Rzadko używa tej mocy, ale jeśli już to robi, jest na co popatrzeć - wyjaśnił. - No, młody, nie czas teraz na to. Patrz!
Kiedy tylko łucznicy niebiańscy wypuścili kolejną salwę strzał, pozostałe wojsko runęło do przodu, szarżując na piekielne oddziały. Generał krzyknął rozkaz do żołnierzy i ruszył naprzeciw wrogiej armii, a Vin spiął konia ostrogami i natychmiast znalazł się przy jego boku. Czuł się, jakby wbiegał pod schodzącą z góry lawinę, serce łomotało mu w piersi, myśli pędziły jak szalone. Miał wielką ochotę zamknąć oczy, ale wiedział, że jeśli to zrobi, praktycznie wyda na siebie wyrok śmierci.
Gdy starli się z niebiańskim wojskiem, na chwilę wydawało mu się, że zapanowała cisza. Po paru sekundach zgiełk bitwy uderzył go z siłą rozpędzonego pociągu. Zanim się obejrzał, już wymieniał ciosy z jakimś aniołem, a dookoła niego wrzały odgłosy walki.  

*** 

Gabriel tymczasem odłączył się od łuczników i pojechał zmierzyć z Lucyferem. Książę Piekła już na niego czekał. Stanęli naprzeciw siebie, milcząc przez dłuższą chwilę.
- Jeśli to jest to, czego chciałeś, Gabrielu, to świetnie ci się udało - rzekł z goryczą Lord. - Ile osób straci życie, bo pozwalasz szlachcie wodzić się za nos? 
- Gdybyś przełknął swoją dumę, już dawno byłby pokój - odparł Regent, zachowując kamienną twarz. 
- Dobrze wiesz, że prosiłeś o zbyt wiele. Znasz mnie, Gabrielu - westchnął Lucyfer.
- Znałem cię dawniej - warknął archanioł, wyciągając miecz. 
Ich ostrza zderzyły się ze zgrzytem. Zażarcie wymieniali ciosy, jakby próbując odpłacić sobie nawzajem za lata waśni. Po jakimś czasie archanioł i demon odskoczyli od siebie, dysząc z wycieńczenia. Gabriel rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze, oczekując tam na brata. Lucyfer spojrzał w górę i wyszczerzył zęby. Jego rogi wydłużyły się, ogon z zapałem uderzył w ziemię, a błoniaste skrzydła rozpostarły się na całą długość i uniosły go naprzeciwko Gabriela. 
- Podoba ci się, co widzisz? Dalej uważasz mnie za swojego brata? - zapytał książę ze złowieszczym uśmiechem. Regent nie odpowiedział, tylko wyciągnął ręce do nieba. Między jego dłońmi powoli zaczęły gromadzić się krople wody, spływając po palcach za rękawy munduru. Lucyfer zacisnął zęby i przywołał gwałtowny podmuch wiatru, ale wodna kula rozbryznęła się o jego pierś, wyciskając powietrze z klatki piersiowej. Atak jednak zadziałał i Gabriel na chwilę stracił równowagę, a kiedy rozpaczliwie trzepotał skrzydłami, by utrzymać się w powietrzu, Lord Pychy przetarł twarz rękawem i wzniecił niewielkie tornado dookoła brata. Nie zdążył jednak długo nacieszyć się przewagą, bo z ziemi wytrysnął słup wody, odrzucając go parę metrów dalej. Jego uwaga się rozproszyła i dzięki temu Gabriel zdołał wyswobodzić się z wiru powietrza. Obaj wiedzieli, że ich walka nie miała sensu, bo i tak byli równi, mimo to uparcie ją kontynuowali. 
Przynajmniej dopóki Lucyfer kątem oka nie zauważył, jak Vin spada z konia ugodzony strzałą jednego z łuczników. Książę pobladł, a gdy przez chwilę nie mógł dostrzec ukochanego między walczącymi, odepchnął Gabriela mocnym podmuchem powietrza i sfrunął na ziemię. Gdy ujrzał blondyna leżącego bez przytomności, reszta koloru odpłynęła z jego policzków. Stanął nad generałem i rozłożył gwałtownie skrzydła, a potężny podmuch wiatru odrzucił do tyłu wszystkich stojących w promieniu paru metrów. Oczy księcia zalśniły czerwonym blaskiem, kiedy przykucnął przy Vinie, by sprawdzić jego stan. 
- Kim jest ten mężczyzna? - zapytał Gabriel, lądując obok Razjela, który wspomagał łuczników swoją magią. 
- Według moich źródeł, jednym z generałów - odparł Pan Magów, krzyżując ręce na piersi. 
- Doprawdy, nie potrzeba twoich źródeł, żeby to zauważyć, Razjelu - zauważył sarkastycznie Regent. - Pytam się, od kiedy? Wyglądają, jakby byli kochankami. 
- Nie wiem, Gabrysiu. Lucek nigdy nie był zatwardziałą dziewicą, w przeciwieństwie do niektórych swoich braci - wytknął Razjel, a widząc minę przyjaciela natychmiast uniósł ręce w obronnym geście. - Michał, mam na myśli Michała!
- Skup się na walce - ofuknął go Archanioł Wody.
- Nie musisz mi dwa razy powtarzać, mój Regencie - mag wyszczerzył zęby, po czym zainkantował zaklęcie. Jego skrzydła zaczęły się zmniejszać, twarz i ciało wydłużać, ręce i nogi zmieniać w ostre, zakrzywione szpony i po chwili przed Gabrielem nie stał już jego przyjaciel i doradca, ale smok z grzywą brązowych włosów i mądrymi, fioletowymi oczyma. Był to bardzo trudny trik, którego opanowanie zajmowało lata i niewielu magów potrafiło tego dokonać, dlatego Regent z dumą obserwował, jak Razjel wzbija się w powietrze i wijąc, oddala w stronę pola bitwy. Wiedział, że tam znajdzie godnego przeciwnika. 
Sam archanioł zaś stanął na wzgórzu, chcąc spojrzeć jak wygląda sytuacja. Razjel już siał spustoszenie w szeregach piekielnych, przynajmniej dopóki nie napotkał na swojej drodze Belphegora. Lord Lenistwa rozpoczął z nim magiczny pojedynek, którego jednak Gabrielowi nie dane było obejrzeć. Usłyszał, jak ktoś podchodzi do niego od tyłu i odwrócił głowę, by sprawdzić, kto to. W tej samej chwili poczuł przenikliwy ból między żebrami. Zrobił chwiejny krok do przodu, obrócił się do napastnika i złapał go za ramię. Zaskoczony skrzydlaty chciał się wyrwać, ale uniemożliwił mu to lód powoli okalający jego ciało i wkrótce twarz zastygłą w wyrazie przerażenia. Archanioł Wody tymczasem sięgnął do wciąż znajdującego się w plecach sztyletu, który powoli pokrywały rozrastające się kryształki zamarzniętej wody. Kiedy cała rana została zamrożona, również Gabriel osunął się na ziemię, rzucając ostatnie spojrzenie w stronę pola bitwy. 

*** 

Razjel uderzył całym ciałem o barierę stworzoną przez Belphegora, ale ta ani nie drgnęła. Archanioł czuł adrenalinę buzującą w żyłach i pomimo smoczego pyska można łatwo powiedzieć, że uśmiecha się jak szaleniec. Lord Lenistwa był znakomitym magiem, nie najlepszym z jakim Pan Tajemnic miał styczność, ale wciąż trudnym do pokonania. Cóż, Razjel lubił wyzwania. Uniknął ognistego podmuchu, o mały włos nie osmalając sobie o niego łusek i dopiero wtedy zauważył poruszenie, które zapanowało w szeregach niebiańskiej armii. 
- Odwrót, chłopcy! - krzyczał generał Kedar, unosząc miecz nad siebie. - Spisek! Regent został raniony! 
Spisek? Pan Tajemnic spojrzał po demonach, które wyglądały na równie zaskoczone jak cała reszta. Lucyfer wpatrywał się intensywnie w obóz przeciwnika, jakby miał nadzieję, że uda mu się ujrzeć, co tam zaszło. Razjel spojrzał na Belphegora również spoglądającego w tamtą stronę i zgrzytnął zębami. Ich pojedynek będzie musiał zaczekać. 

***

Walka ucichła tak szybko, jak się rozpoczęła. Obie strony wróciły do swoich obozów i zajęły się rannymi. Vin z obandażowanym tułowiem siedział w namiocie medycznym i przyglądał się, jak Lucyfer chodzi w tą i z powrotem, machając nerwowo ogonem. 
- Spisek? Co to ma, do cholery, być? - warczał. - Nie potrafią nawet utrzymać swoich ludzi w ryzach? 
- Dziwisz się? Ich polityka to burdel większy niż u Asmodeusza w okręgu - mruknął Nicholas, który właśnie wyszedł zza zasłony odgradzającej improwizowaną salę operacyjną od reszty wnętrza. Jego ręce były całe we krwi niedawno przywiezionego do obozu Mammona. 
- Jak on się czuje? - zapytał Belphegor z troską w głosie. 
- Wyjdzie z tego - wzruszył ramionami medyk. 
- Zaraz powiadomię Moda - Lucyfer w końcu usiadł obok Vinraela na pryczy i zaczął składać niewielką, czerwoną karteczkę w maleńkiego smoka. 
- Myślisz, że umrze? - zapytał go cicho generał. 
- Kto, Gabriel? Nie... Nawet jeśli by umarł, Razjel przetrząsnąłby niebo i ziemię, by to naprawić - westchnął Lord Pychy. 
- Słyszałem, że nekromancja jest zakazana - zauważył ze zdziwieniem Vin. 
- Bo jest. Ale nie sądzę, by Razjel się tym przejmował, kiedy chodzi o Gabriela - wzruszył ramionami książę. Skończył składać smoka i wyszeptał do niego wiadomość, a stworzonko ożyło i wyrwało się z jego dłoni, by po chwili konsternacji opuścić namiot. W wejściu wyminął się z nim Narcynus. 
- Książę, musisz wyjść na zewnątrz. Nie zgadniesz, kto nas zaszczycił - rzekł podekscytowanym głosem. Lucyfer ścisnął lekko rękę Vina i wyszedł ze swoim drugim generałem na zewnątrz. 
Czekał tam na niego Samael, a za nim cały oddział świeżo wytrenowanych żołnierzy. Najbardziej jednak zdziwił księcia widok Vestara stojącego przy boku Gniewnego Pana w niemożliwym do pomylenia generalskim mundurze. 
- Nigdy nie sądziłem, że jeszcze to ubierzesz - powiedział Narcynus, szczerząc radośnie zęby. 
- Ani ja - odparł szlachcic, rzucając Samaelowi zimne spojrzenie. - To zaszczyt móc znów ci służyć, książę - rzekł do Lucyfera, kłaniając się krótko. 
- Dobrze widzieć cię w pełni sił - odparł Lord Pychy, kładąc nacisk na ostatnie słowa. - Pojedziecie na wschód, niedaleko stąd jest jeszcze jeden niebiański oddział. Nie chcę, żeby narobił mi spustoszenia w jakimś mieście. Powinniście dać sobie z nim radę, skoro macie Vestara za dowódcę. 
- Zrozumiałem. Słyszeliście? Jedziemy na wschód! - zawołał generał do swoich żołnierzy i po chwili już ich nie było.  

*** 

- Więc będziemy walczyć? - Hullen spojrzał na jadącego przy jego boku Davio z nieśmiałym uśmiechem. Jak na potężnego w budowie drwala był raczej spokojny i cichy, chociaż jego ciosy z łatwością mogły pozbawić kogoś głowy. 
- Tak - blondyn przygryzł wargę ze zdenerwowaniem. Bał się. Zwłaszcza teraz, kiedy generał kazał Vincentowi odejść. Medykowi zawsze udawało się podbudować morale drużyny i sprawić, że rzucenie swojego życia na szalę nie wydawało się aż takie straszne. Z drugiej strony jednak, bez Vincenta może miał jakieś szanse u Lety, który do tej pory wydawał się interesować tylko wielkimi, błękitnymi oczyma lekarza. 
Łucznik tymczasem jechał przed nimi. Jego kołczan był pełen strzał, a łuk gotów do użycia. Zastanawiał się, z jakimi przeciwnikami przyjdzie mu się zmierzyć, bo chociaż umiał posługiwać się bronią, nigdy jeszcze nie brał udziału w prawdziwej bitwie. Trochę żałował, że Vincenta nie ma z nimi - zdołali się już zaprzyjaźnić, ale rozumiał decyzję Vestara. Chłopak miał przed sobą przyszłość. 
Kiedy się zatrzymali, uniósł głowę, by ujrzeć oddział, z którym mieli się zmierzyć. Anielski generał stał na czele wojska, dumny i gotów do walki, zaś obok niego...
- A więc znowu się spotykamy, Rafaelu - rzekł Samael kpiącym tonem. Leta nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo przy boku żołnierza nie stała obca mu osoba. 
Był tam nikt inny jak Vincent.
_______________________________________________________________

WR: Jak obiecałyśmy, dzisiaj nowy rozdział! Tak bardzo nie umiem opisywać bitew... No cóż, jeszcze tylko jeden w takich klimatach. Hehe. Żeby było krótko, miłego czytania i zapraszam do komentowania <3

SC: Hehehe, dobry cliffhanger nie jest zły~~ Będziemy się starać wrzucać rozdziały regularnie, chociaż nic nie obiecuję ;w; Poor Gabe, poor Shem.... Czemu wojna musi być taka dramatyczna ;___; Cóż, enjoy the drama~~ Do zobaczenia za tydzień i Wesołych Świąt! :3

sobota, 20 grudnia 2014

Bum

Uroczyście ogłaszam, że rozdział pojawi się jutro, bo przez tydzień próbnych maturek nie miałyśmy absolutnie jak pisać. Dziękujemy za wyrozumiałość i za komentarze, które upewniły nas, że ktoś to jeszcze czyta, tak trzymajcie :D Miło wiedzieć, że mamy nowych czytelników :D

sobota, 13 grudnia 2014

WS: Rozdział 5

Mammon otworzył załzawione, błyszczące niczym dwie złote monety oczy. Gdy już odzyskał ostrość widzenia, ujrzał przed sobą twarz ze stalowo błękitnymi tęczówkami, które wyglądały na jeszcze bardziej zmartwione niż wcześniej. Lord Chciwości podparł się dłonią i usiadł pod ścianą jakiejś drewnianej, osmalonej ogniem lepianki. Stwierdził z lekkim oszołomieniem, że nie może ruszyć lewą ręką. 
- Jak się pan czuje? - Spytał cicho czarnowłosy, pomagając mu usiąść. Zielonowłosy pokręcił tylko głową. 
- Dziękuję, że mnie uratowałeś, Lavoro, pewnie by mnie tam stratowali. - Rzekł ochryple Lord, próbując wstać, jednak niebieskooki go powstrzymał. 
- Niech pan się nie rusza. Poradzimy sobie bez pana. Niech pan tu siedzi, a my się zajmiemy tymi wszystkimi aniołami. - Powiedział stanowczo Lavoro i wstał, podpierając się na wbitym w ziemię mieczu. Jego mundur był cały w plamach krwi, a zielonowłosy nie potrafił orzec, do kogo ona należała. 
- Więc co według ciebie powinienem zrobić? Siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak wszyscy tam giniecie? - Warknął złotooki niemiło, czując narastające zmęczenie. Rany zaczynały dawać o sobie znać. Czarnowłosy wyszedł z chatki, pozostawiając pytanie Lorda bez odpowiedzi i niebawem znikł w bitewnej wrzawie. 
Zielonowłosy westchnął ze zrezygnowaniem i oblizał spękane od suchego powietrza usta. „Czas na odsiecz”, uśmiechnął się lekko. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni munduru i wyciągnął zeń maleńkiego smoka, zrobionego ze stukoronowego banknotu. Miał lekko powyginane tylne łapki, a na końcówce ogona błyszczała zawiązana w kokardkę, złocista wstążka. Lord Chciwości postawił ostrożnie robótkę origami na otwartej dłoni. 
- Leć do Kalathiela. Powiedz mu, żeby mobilizował swych chłopaków, bo impreza się rozkręca. - Szepnął i ucałował smoka w papierowy łebek. Zielony stwór zamachał skrzydełkami, jakby słowa złotookiego tchnęły w niego życie. Oderwał się od dłoni Lorda, niczym szmaragdowy ptak ze złocistym ogonem, zrobił krzywy piruet w powietrzu i śmignął przez komin lepianki. Zielonowłosy przeczesał palcami skołtunione, zakurzone, sklejone od potu włosy. Wyciągnął pistolet. „Zanosi się na długi dzień…”, westchnął i wziął na muszkę kolejnego anioła.

~***~ 
  
- Panie, ile jeszcze mamy czekać? 
Rdzawooki uniósł głowę i zmierzył swego podwładnego wzrokiem. Oficer aż zadrżał. Kalathiel od rana był poirytowany z powodu decyzji Lorda Chciwości odnośnie jego oddziału. Mieli ukryć się w lesie i czekać na znak zielonowłosego, który jednak uparcie nie nadchodził. Białowłosy martwił się o swojego pana i przyjaciela, jednak nie miał wyboru - rozkaz to rozkaz. Szlachcic wytarł w chustkę upstrzone różnokolorowymi plamami palce. Nienawidził, gdy przeszkadzało mu się w jakichkolwiek czynnościach, nieważne, czy była to rozmowa, czy – w tym przypadku – malowanie obrazu. Już miał nauczyć swojego oficera posłuszeństwa, gdy poczuł, że coś go ciągnie za mundur. 
Spojrzał w dół i ujrzał smoczka zrobionego ze stuzłotowego banknotu. Stwór próbował nieudolnie przeszukać zawartość jednej z kieszeni Kalathiela w poszukiwaniu pieniędzy. Białowłosy chwycił go w dłoń, a maluch natychmiast znieruchomiał, jakby zawstydzony, że go przyłapano. Demon przysunął smoka do swojego ucha i usłyszał szept Lorda Chciwości. Na jego usta wypłynął niewinny uśmiech dziecka, które dostało wymarzoną grę na gwiazdkę. Wyminął struchlałego ze strachu oficera. 
- No, chłopcy, pakować się! - Zawołał do leniwie siedzących bądź leżących na polanie żołnierzy - Właśnie dostałem znak od naszego przywódcy, czas na zabawę! 
Oddział zakrzyknął wesoło „Tak jest!”, rad, że wreszcie dane im będzie na coś się przydać i zaczął zwijać obóz. Kalathiel szepnął cicho do zamkniętego w jego dłoni smoka, po czym rozchylił palce. Ten zamachał skrzydłami i wzleciał w powietrze, błyskając od czasu do czasu złotą wstążką na ogonie. Po chwili pożarł go błękit nieba. 
„Już idę po ciebie, Mon” westchnął w myślach szlachcic i pomógł swym ludziom w składaniu namiotów. 
  
~***~

Złotooki był zmęczony. Bardzo zmęczony. 
Poturbowane ciało odmawiało posłuszeństwa, próbując wypluć własne płuca, a ramię Lorda zdrętwiało i nabrało niezdrowego, sinego koloru. Zielonowłosy po raz kolejny zmusił się do biegu, dobywając miecza i z ochrypłym, wojennym okrzykiem wybiegł na ulicę, rozdzierając wszechobecną ciszę. Nie martwił się o łuczników i strzelców celujących w niego z okien opuszczonych, drewnianych domków. Wiedział, że ten cały Arwain chce go zabić osobiście. 
Szlachecki anioł czekał już na złotookiego z wyciągniętą bronią. Stracił gdzieś swego wspaniałego, karego wierzchowca, a jego szara wręcz skóra kontrastowała z granatem brudnego munduru. Dwaj wodzowie starli się ostrzami i nikt nie śmiał im przeszkodzić. Wymienili parę desperackich ciosów, po czym odskoczyli od siebie, dysząc ciężko. Złote oczy spotkały się z ametystem i obaj już wiedzieli, że będzie to pojedynek ostateczny, na śmierć i życie. Ważyć się w nim będą losy obu armii i mimo, że aniołów było znacznie więcej, to bez swojego wodza nie potrafili zrobić nic. Byli tylko bandą słabego, zdezorientowanego, pierzastego mięsa armatniego. 
Blondyn i zielonowłosy zaczęli okrążać się nawzajem, mierząc wzrokiem i szukając jakichkolwiek słabych punktów przeciwnika. Żaden z nich nie miał zamiaru dać się zabić zbyt łatwo. W całym mieście panowała śmiertelna cisza, gdyż obie armie poukrywały się w opuszczonych domach, zajmując się rannymi i czekając na ruch wroga. Tylko Lord Chciwości i szlachecki anioł zostali na zewnątrz, oświetlani przez powoli chylące się ku zachodowi, krwawe słońce. 
Nagle fioletowooki zerwał krąg, wokół którego do tej pory krążyli i w parę sekund zmniejszył dzielący go i demona dystans. Zielonowłosy zacisnął mocniej palce jednej dłoni na rękojeści miecza. „Czyżby zauważył mój stan?” spytał w myślach, próbując pobudzić zamroczony nieco bólem i wycieńczeniem umysł do działania. Znów starli się, lecz tym razem anioł miał znaczną przewagę. Zrobił krok do przodu, tnąc i raz po raz zmuszając wycofującego się Lorda do obrony. 
W pewnej chwili blondyn uniósł broń, robiąc flintę z góry, po czym skręcił lekko ostrze miecza w powietrzu i z rozpędu uderzył płaską stroną w lewe ramię zielonowłosego. Złotooki zatoczył się, lecz nim zdążył jakoś odpowiedzieć na tak bolesny atak, anioł wyprowadził pięścią cios pod jego brodę. Lord upadł na ziemię, wzbijając wokół tumany burego kurzu, kompletnie bez sił. 
- „Wielki Lord Chciwości”!? Nie rozśmieszaj mnie! - Zaśmiał się kpiąco fioletowooki, a jego śmiech przypominał zgrzyt brudnych pazurów drapiących po szkolnej tablicy. Złotooki przymknął oczy i spróbował uspokoić oddech, przeklinając w myślach pogruchotane ramię.
Nagle gdzieś w oddali rozległ się tętent tysiąca kopyt, narastający z minuty na minutę. Blondyn drgnął zdezorientowany. Nie przypominał sobie, by kazał któremuś ze swych żołnierzy wzywać posiłki. 
- Wszystkie anioły są takie głupie, czy to tylko ty jesteś specjalny…? 
Anioł spojrzał w dół i napotkał wykrzywioną w kpiącym uśmiechu, zakurzoną i chorobliwie bladą twarz złotookiego. Lord Chciwości zaśmiał się cicho i ochryple, nie będąc w stanie nawet wstać. 
- Zamknij się! Czemu się śmiejesz, przecież jesteś już martwy! - Wrzasnął gorączkowo fioletowooki z poirytowaniem i z całej siły kopnął zielonowłosego, wbijając czubek buta między jego żebra. Coś chrupnęło w piersi i Lord zakaszlał boleśnie. Anioł uśmiechnął się okrutnie. 
- Spójrz tylko na siebie, jesteś taki żałosny! Nawet, jeśli wezwałeś odsiecz, to jest już za późno! Twoja armia nic bez ciebie nie zrobi! Nie zasługujesz na tytuł Lorda, ani na wszystkie swoje skarby! Jak tylko umrzesz, to osobiście cię ograbię! 
Zielonowłosy otworzył szeroko oczy na ostatnie słowa blondyna, wbijając paznokcie w ziemię. 
- Powtórz to, gówniarzu. - Warknął przez zęby krótkowłosy, ściskając mocno rękojeść swego miecza. Nim Arwain zdążył chociaż pomyśleć o wyciągnięciu broni, został pchnięty na ścianę jednego z domów. Siła uderzenia wycisnęła powietrze z jego płuc. 
Lord wstał, trzymając w dłoni miecz i warcząc niczym rozeźlony pies. Jego silny, długi, pokryty czarną łuską ogon o spłaszczonej końcówce śmigał na boki, a szeroko otwarte oczy były podkrążone. Lekko wykrzywione rogi odstawały na boki. Fioletowe tęczówki ze złotymi otoczkami i pionowymi źrenicami emanowały żądzą mordu. Obnażone w grymasie gniewu zęby przypominały smocze kły, a skóra stała się jeszcze bledsza niż wcześniej, co było spowodowane utratą krwi. 
Blondyn osunął się po ścianie, sparaliżowany jakimś dziwnym uczuciem słabości. Nigdy wcześniej nie widział żadnego demona w takim stanie. Piekielni mieszkańcy zazwyczaj błagali go o litość bądź śmierć, kuląc się przed nim i płaszcząc ze strachu. Nie przewidział, że kiedyś role się odwrócą. Nagle zapragnął zmienić się w małego robala i odpełznąć jak najdalej z tego miejsca. 
- Możesz mówić, co chcesz… Oczerniać na wszystkie możliwe sposoby... Taki pryszcz jak ty i tak nie potrafiłby mnie obrazić na tyle, by zabolało… Możesz kaleczyć mnie i ranić… - Suche warczenie Lorda Chciwości mogłoby ciąć skały. Lord powoli zbliżał się do siedzącego pod ścianą anioła, rysując srebrnym końcem miecza pokrytą kurzem ziemię. Nagle wydał się większy i starszy, jakby furia dodała mu sił. W końcu zatrzymał się przed sparaliżowanym ze strachu blondynem i uniósł brodę, mierząc go wzrokiem z góry. 
- Spójrz tylko na siebie… Jesteś taki żałosny. 
Rozszerzone ze strachu, ametystowe oczy obserwowały bezsilnie, jak Lord Chciwości powoli unosi miecz, by zadać ostateczny cios. Anioł nie był w stanie się ruszyć, czy choćby zmrużyć oko, nawet jego oddech zamarł na chwilę. Był zbyt przerażony widokiem rozwścieczonego demona. 
- Zostaw naszego dowódcę! 
Nagle z jednego z domów wybiegł młody żołnierz w granatowym mundurze. Miał popielate skrzydła i włosy, a krystalicznie czyste, zielone oczy zdawały się jaśnieć. Jego okrągła twarz była upstrzona piegami, co ujmowało mu jeszcze lat. Wyglądał na niezbyt doświadczonego w boju. Trzęsły mu się kolana, gdy stawiał kolejne kroki, powoli zmniejszając dystans dzielący go i zielonowłosego. 
- N-niech pan nie robi mu krzywdy! – Zawołał młodzik już mniej pewnie, lecz nim zdołał zaatakować Lorda, padł na ziemię, przeszyty strzałą z zieloną lotką. 
- Ian! – Arwain otrząsnął się z szoku i zerwał z ziemi, powstrzymało go jednak krótkie warknięcie zielonowłosego. 
Na plac wysypały się tłumy demonów w ciemnozielonych mundurach, w każdej chwili gotowe do walki. Po dłuższej chwili bezładna chmara piekielnych ustawiła się w paru szeregach. Pierwsza linia łuczników celowała już strzały w Arwaina. Przed armię wystąpił dowódca. Miał długie, jasne włosy splecione w setki warkoczyków, związane na karku, jednak nie to było najosobliwszą jego cechą. Najbardziej uwagę przykuwały jego oczy. Miały one nienaturalny kolor rdzy, ni to brązowy, ni to pomarańczowy. Normalnie wyrażające pewność siebie, teraz wyglądały na zmartwione. 
Kalathiel szukał wzrokiem w całej tej scenie Lorda Chciwości, a gdy go znalazł, westchnął ze zrezygnowaniem. 
- Rany, Mon, ciebie to zostawić na pięć minut… - Przewrócił oczami. Zielonowłosy jedynie wyszczerzył ostre zęby w groteskowej parodii uśmiechu. 
Tymczasem dowódca skrzydlatych zdołał pod nieuwagę piekielnych doskoczyć do młodego anioła, który leżał twarzą do ziemi ze strzałą wystającą z jego pleców. Popielatowłosy dyszał ciężko z bólu, drżąc pierzastymi skrzydłami, jednak jego życiu raczej nic nie zagrażało. Blondyn złamał drewno strzały w połowie i odsunął piegowatego w bezpieczne miejsce, po czym wstał i zdecydowanie wyciągnął miecz. Lord Chciwości obrzucił go morderczym spojrzeniem, spinając zmęczone ciało, by w każdej chwili móc odeprzeć ewentualny atak. Anioł potoczył wzrokiem po przybyłej piekielnej odsieczy i uniósł ostrze nad głowę. 
- Zarządzam… Odwrót! - Zawołał i schował miecz do pochwy, po czym wziął młodszego skrzydlatego na plecy. Na ulicy dało się słyszeć szmery niebiańskich żołnierzy, które jednak zaraz ucichły pod groźnym spojrzeniem ametystowych oczu. Blondyn odwrócił się do rogatego demona z gniewem wymalowanym na twarzy. 
- Jeszcze cię dorwę, demonie - Syknął nienawistnie, po czym dołączył do gromady skrzydlatych. 
- Zobaczymy… - Prychnął pod nosem zielonowłosy, obserwując odlatujące anioły z wrogością wymalowaną na twarzy, jednak gdy już zniknęły na horyzoncie, westchnął ze zmęczenia. Jego rogi i ogon zaczęły powoli zanikać, a oszałamiający ból przedarł się w końcu przez mgiełkę furii, przeszywając umysł na wylot. Złotooki osunął się na ziemię. 
- Hej, Mon! – Kalathiel złapał Lorda, nim ten zdążył upaść i spojrzał z przestrachem na jego chorobliwie białą twarz. 
- Opatrzyć rannych… Do obozu Lucka… - Szepnął na granicy świadomości, nim zwiotczał całkiem w ramionach swego przyjaciela. Białowłosy wstał, biorąc spocone od gorączki ciało demona i odwrócił się do żołnierzy, swoich i Lorda Chciwości. 
- Słyszeliście, co powiedział wasz przełożony! Znaleźć rannych, opatrzyć i do obozu Lucyfera, jazda! - Nakazał ostrym głosem, zmartwiony. Demony natychmiast zabrały się do wypełniania rozkazów. Jeden z medyków wziął od Kalathiela ciało złotookiego, układając je na paru rozłożonych mundurach i zaczął opatrywać jego rany. Białowłosy chodził nerwowo w tą i z powrotem. 
- Panie, to wymaga operacji, jak najszybciej - Rzekł, puszczając bezwładne ramię zielonowłosego. Kalathiel zatrzymał się w pół kroku i klęknął przy nieprzytomnym Lordzie. 
- Przyprowadźcie mi konia - Rozkazał i podsunął ramię pod głowę rannego z zamiarem wzięcia go na ręce i odwiezienia do obozu księcia osobiście. Nagle poczuł czyjąś dłoń na swojej. 
- Nie, Kal. - Usłyszał znajomy, cichy głos po swojej lewej i odwrócił głowę, by spojrzeć prosto w stalowe, spokojne tęczówki, teraz nie zasłonięte przez szkło okularów. 
- Potrzebują cię tu, musisz przejąć dowództwo. - Lavoro zabrał rękę i zacisnął na jego ramieniu, wstając chwiejnie. Spod nogawki pociekło trochę krwi, jednak nie było tego zbytnio widać, gdyż znaczna część munduru szarookiego była w kolorze posoki. Białowłosy westchnął. 
- Jestem zmuszony przyznać ci rację, jednak ty też nie możesz prowadzić - Rzekł, patrząc wymownie na jego nogę. - I co teraz? 
- Nie wiem… Nie macie żadnych powozów? - sekretarz Mammona rozejrzał się dookoła i po chwili dostrzegł rozklekotaną, porzuconą dwukołówkę opartą dyszlem o ziemię przy opuszczonej chacie. Prawdopodobnie nikt nigdy nie miał się już o nią upomnieć, więc Kalathiel zaprzęgł wierzchowca Lavoro i pomógł mu ułożyć szlachcica na deskach. Czarnowłosy usadowił się przy nim tak, by nie drażnić rany na nodze i wziął cugle w ręce.
- Uważaj na niego – powiedział mu Kalathiel. - Chcę was widzieć żywych. Oboje.
- I nawzajem, generale. Wio! - sekretarz popędził konia, a ten ruszył przed siebie najpierw kłusem, a później galopem, wkrótce znikając białowłosemu z oczu.    

~***~

Kiedy Samael się obudził, nieśmiałe promienie wczesnowiosennego słońca przedzierały się przez szparę między płachtami namiotu. Ich światło padało na ukojoną błogim snem twarz Rafaela, zwiniętego w kłębek na brzegu jego posłania. Wołanie dusz w jego głowie nie ucichło, ale uspokoiło się na tyle, żeby mógł je zignorować. Wyglądało na to, że improwizowana terapia Pana Uzdrowień rzeczywiście działała.
- Och, żyjesz – Vestar wkroczył do namiotu, a jego odsłonięta klatka piersiowa połyskiwała od kropel wody. Spacer od pryszniców bez ubrania musiał być torturą przy temperaturze, jaka panowała rano, ale generał wydawał się nic sobie z tego nie robić.
- Czy to rozczarowanie słyszę w twoim głosie? - zapytał cynicznie Gniewny Pan, unosząc brwi. Żołnierz tylko wzruszył ramionami.
- Być może. Dlaczego, czyżbym zranił twoje uczucia, o panie?
- Niezbyt – odparł chłodno Samael, a jego spojrzenie przeniosło się z Vestara na Rafaela. - Co on tu robi?
- Nie odstąpił cię nawet na krok, co mnie szczerze zaskoczyło – wyjaśnił generał. - Mało kto chciałby spędzić noc przy boku Lorda Gniewu. Masz taką opinię, że dziwię się liczbie żołnierzy, która przybyła na wezwanie. Pewnie myśleli, że po paru dniach się mnie pozbędziesz.
- Nie zrobienie tego było błędem – mruknął Anioł Śmierci. W tej samej chwili Rafi rozprostował skrzydła, ziewając szeroko i otworzył zaspane oczy, wbijając spojrzenie w Lorda.
- Sammy... - zamruczał półprzytomnie. - Co się stało?
Kiedy jego spojrzenie spoczęło na Vestarze, natychmiast się ocknął, czerwieniejąc jak piwonia.
- Panie generale! Bardzo przepraszam, musiałem zasnąć... Już sobie idę... Ojej, spóźniłem się na zbiórkę, prawda? - wyjąkał, wstając na nogi i próbując wyprostować pogniecioną tunikę.
- Trochę tak, ale to nieważne. Chodź, muszę z tobą porozmawiać – generał wskazał głową na wyjście i Pan Uzdrowień natychmiast z czerwonego zrobił się biały. Rzucił ukradkowe spojrzenie Samaelowi, który tylko wzruszył ramionami. Stwierdziwszy, że z tej strony nie otrzyma pomocy, Rafi wyszedł z Vestarem na chłodne, poranne powietrze. Generał wszedł do koszar, po czym podążył do stajni. Otworzył boks wierzchowca archanioła i wręczył mu cugle.
- Jedź, Vincent. Nie jesteś stworzony do wojska, ale jesteś świetnym lekarzem. Masz przed sobą karierę. Nie zaprzepaść tego – rzekł z powagą. Rafael spojrzał na niego z niedowierzaniem. Chciał zaprotestować, obiecać, że postara się bardziej, ale z jego ust nie wyszło ani jedno słowo. Zupełnie nieświadomie Vestar zostawiał mu otwartą drogę powrotu. Gdyby uciekł tuż przed tym, jak oddział Samaela wyruszy do walki, zostałby dezerterem i nikt by go nie chciał tu widzieć. Jeśli odejdzie za pozwoleniem dowódcy, w przyszłości może nawet udać mu się odwiedzić przyjaciół z wojska pod przykrywką Vincenta. Tak było lepiej. Korzystniej. Ścisnął w palcach skórzane rzemienie i westchnął.
- Starałem się... - powiedział smutno, spuszczając głowę. - Naprawdę nie dałbym rady?
- Mógłbyś dać. Tylko czy to właśnie tego chcesz? Nie wiem, czemu podjąłeś decyzję o dołączeniu do nas i nie będę tego dociekał, ale zastanów się. Możesz odejść – Vestar klepnął go lekko w ramię, po czym ruszył do wyjścia. Był w połowie drogi do namiotu, kiedy usłyszał oddalający się powoli tętent konia.
- Kazałeś mu odejść? - zapytał Samael, który już zdążył przygotować się do śniadania. Wyglądał lepiej niż poprzedniego wieczora, jego blade policzki nabrały nieco koloru, a wzrok nie był nieskupiony i rozgorączkowany.
- Owszem – odparł generał. - W taki sposób możesz go jeszcze kiedyś zobaczyć.
- Skąd pomysł, że tego chcę? - głos Lorda był szorstki, ale nie pełen wrogości, jak zazwyczaj. Vestar uznał to za dobry znak.
- Przeczucie. Idziemy? - Samael przytaknął i wyszli z namiotu ramię w ramię.
Następnego ranka wyruszyli, by dołączyć do piekielnych oddziałów.

~***~

Asmodeusz stał na brzegu jednego z większych przygranicznych jezior. Za nim, niczym kolorowa mozaika rozciągała się armia. Żołnierze dwóch oddziałów oczekiwali na atak, w skupieniu obserwując przeciwległy brzeg, do którego powoli zbliżały się się szeregi niebiańskich wierzchowców. Złociste flagi powiewały dumnie, odbijając blade promienie słońca, od czasu do czasu wyzierające spomiędzy szarawych obłoków i muskajcie delikatnie spokojną taflę wody.
Dotarłszy do jeziora, Zastępy zatrzymały się na grząskim, przybrzeżnym gruncie, jakby analizując sytuację i wyczekując na ruch przeciwnika. Pan Rozpusty wyszczerzył zęby i dał znak swoim generałom. Jak jeden mąż, wojsko zaczęło cofać się w głąb lądu.
- Uciekają! Asmodeusz to tchórz! - warknął Michał do Leara, ale rudy tylko pokręcił głową. Nie miał pojęcia, co Lord kombinuje, lecz nigdy nie oskarżyłby go o tchórzostwo.
- Jedźmy za nimi. Powoli, to może być pułapka – zaproponował, uważnie wypatrując jakiegokolwiek śladu podstępu.
- Jesteśmy na otwartym terenie. Nie ma gdzie się ukryć – Archanioł Ognia wyglądał na zadowolonego z takiego obroty sprawy. Rudy wiedział, że jego dowódca nie przepada za wojną partyzancką. Michał zawsze dążył do starcia, w którym obie strony miały równe szanse i jedynie siła oddziału decydowała o wyniku walki.
- Wyślijmy pegazy – podsunął Lear. - Z góry lepiej będzie widać zagrożenie.
Michał przystał na ten pomysł. Oddział kawalerii powietrznej, zwany potocznie pegazami był dawnym pomysłem Uriela. Dowodziła nim Persea, jedyna z członków elitarnej jednostki podległej samemu Michałowi, którą ten zdecydował się zabrać ze sobą. Dawniej nikt nie sądził, że skrzydlate wierzchowce da się oswoić, a co dopiero wytrenować, lecz Regent Słońca z pomocą Rafiego po długich wysiłkach tego dokonał. Od tamtej pory pegazy stały się bardzo przydatnym elementem Zastępów. Były zwinne, szybkie, a z ich grzbietu można było wiele zobaczyć, do tego wytrzymywały bez trudu niskie temperatury i ciśnienie. Po wygnaniu Uriela przeszły pod opiekę Michała, bo wszyscy członkowie jak jeden mąż odmówili służenia Sarielowi.
Kiedy stado skrzydlatych koni wzbiło się w powietrze, a podmuch wiatru wywołany uderzeniami ich skrzydeł zmącił spokojną dotąd taflę wody. Majestatyczne istoty zawisły na chwilę nad resztą wojska, po czym ruszyły w stronę oddalających się żołnierzy Piekła, płynnie zmieniając formacje nad powierzchnią jeziora. Michał poczuł dumę wzbierającą w piersi i nie po raz pierwszy pożałował, że Uriela nie ma przy nim, by to zobaczyć.
Wtedy na tyłach armii Asmodeusza zrobiło się jakieś poruszenie i naprzeciw pegazom wyleciała bestia. Przypominała ptaka z ostrym, zakrzywionym dziobem i srebrzystymi szponami, ale miała dwie pary skrzydeł okrytych fioletowymi i purpurowymi piórami, a jej pysk, osadzony na długiej szyi, był krótszy i szerszy niż ptasi łeb. Ogon bestii wyglądał jak smoczy i zamiatał ziemię, gdy stwór unosił się w powietrzu.
- Ziz – warknął Archanioł Ognia, ściskając mocniej lejce. - A więc Asmodeusz połączył siły z Lewiatanem.
- Jeśli jest Ziz, będzie i Behemot – zauważył przytomnie Lear.
Bestia runęła z góry na pegazy, które rozpierzchły się na wszystkie strony, by uniknąć jej pazurów. Błyskawicznie ustawiając formację z powrotem, zbiły się nad grzbietem Ziza i wypuściły serię strzał w jego kręgosłup. Monstrum ryknęło wściekle, obracając długą szyję i próbować dopaść Perseę kościanym dziobem. Anielica gwałtownie ściągnęła wodze swojego wierzchowca i razem zresztą zmieniła pozycję, atakując tym razem brzuch stwora. Stamtąd szybko zmiotło pegazy gwałtowne uderzenie skrzydeł.
- Nie ma co tak stać – Michał odwrócił się do swego wojska. - Pegazy dadzą sobie radę. Wy uważajcie na wodę. Do boju!
Spiął piętami konia i popędził przed siebie nierównym nabrzeżem. Za nim ruszył Lear i reszta żołnierzy. Kopyta ich rumaków dudniły głucho o brązowawy grunt, przywodząc na myśl grzmot toczący się po niebie przed burzą.
Archanioł Ognia niemalże dosięgnął drugiego brzegu, kiedy ziemia zaczęła się ruszać.
Wybrzeże uniosło się w górę, a konie, które straciły oparcie pod kopytami wpadły do wody razem z zaplątanymi w lejce i strzemiona jeźdźcami. Michał próbował rozwinąć skrzydła i wzlecieć w powietrze, ale nie zdążył, bo uderzenie o powierzchnię jeziora wycisnęło powietrze z jego płuc. Gdy udało mu się wydostać na powierzchnię, ujrzał wielkie cielsko wodnej bestii powoli upadające do wody. Szybko zanurkował z powrotem, by nie dać się porwać fali wytworzonej przez uderzenie, ale prąd i tak ściągnął go nieco dalej w głąb jeziora. Otworzywszy oczy dostrzegł w oddali Lewiatana, goniącego jego żołnierzy, rozpaczliwie starających się dotrzeć do brzegu. Jak mogli tak dać się złapać?
W końcu jakoś udało wyjść z wody i dołączyć do reszty oddziału, która miała szczęście biec po właściwym lądzie. Tam walka rozgorzała już na dobre. Wyciągnął miecz, a ten zapłonął w jego dłoniach jasnym płomieniem. Czując, jak temperatura jego ciała powoli wzrasta, Michał rzucił się w wir bitwy.
___________________________________________________

WR: Patrzcie, leci punktualnie wstawiony rozdział! To dzięki naszej cudownej Scarlett, która połowę o Monie napisała dzielnie sama <3 Ja zdałam w końcu na prawko, więc może będę miała trochę więcej czasu żeby pisać o naszych niesfornych demonach. Bądźcie dobrej myśli! W rozdziale mogą być błędy, bo Scar na razie nie ma czasu go sprawdzić, ale jutro powinnyśmy to poprawić.
P.S. Jeśli ktoś jeszcze to czyta to proszę o komentarze, bo aż mi smutno patrzeć na tą jedynkę pod ostatnim rozdziałem ;-;

sobota, 6 grudnia 2014

WS: Rozdział 4

Samael obserwował swoich żołnierzy znudzonym wzrokiem. Strzelanie z łuku nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć, ale zajęcia z celności nie mogły ominąć przyszłych wojowników. Zostawił więc cały trening Vestarowi, który, chociaż sam nie gustował w broni o długim zasięgu, całkiem nieźle potrafił się nią posługiwać. Jak na razie jednak żaden z demonów mu w tym nie dorównywał. Gniewny Pan patrzył z rozbawieniem, jak Rafael napina cięciwę i wypuszcza strzałę, a ta ląduje kilkanaście metrów przed celem. Cóż, przynajmniej nie strzelił sobie nią po palcach, jak paru innych przed nim. 

Przyjaciele archanioła również nie okazali się lepsi. Smukły blondyn, który ciągle za nim chodził, strzelił zupełnie na bok, a zwalisty drwal nie potrafił nawet poprawnie złapać broni. Nic dziwnego, łuk był orężem przeznaczonym dla istot o zwinnych palcach. Osoby pokroju Hullena powinny posługiwać się toporem albo młotem. 
Zupełnie inaczej wypadł Leta. Samael o dziwo pamiętał jego imię i sądził, że wszyscy w obrębie koszar je znają. Demon był charyzmatyczny i pogodny, miał dużo do opowiedzenia o swoich niezliczonych przygodach i podróżach. Oczywiście nikt nie brał jego przechwałek na poważnie, lecz kiedy stanął przed tarczą i wypuścił pierwszą strzałę, tłum, do tej pory nie zwracający uwagi na ćwiczących, ucichł. Jego postawa była idealna, tarcza trafiona z niebywałą precyzją. Druga i trzecia również, aż w końcu Vestar kazał mu zmierzyć się z ruchomym celem. Także i ten upadł w mgnieniu oka. Generał pochwalił łucznika, zadowolony z wyników i przywołał kolejnego żołnierza. Do Lety natomiast natychmiast przypadł blond przyjaciel Rafalea, reszta zaś zaczęła szeptać do siebie pełnymi zazdrości głosami. Sam archanioł rzucił mu tylko pełen podziwu uśmiech i kontynuował średnio udane próby strzelania. Lord musiał przyznać, że samozaparcie medyka było imponujące. Nieważne, ile razy mu nie wyszło, ćwiczył do skutku. Jego ciało nie miało w sobie nic z wojownika, a do tego musiał utrzymać na wodzy moc nad żywiołem ziemi, by nie zdradzić swojej tożsamości. Samael wiedział, że zazwyczaj to właśnie jej używał w samoobronie i pozbycie się tych odruchów na pewno było dla niego ciężkie. Sam do tej pory łapał się na sięganiu po kosę. Na szczęście ukrył ją w najdalszych zakamarkach zamku i nigdy więcej nie miał zamiaru wziąć jej do ręki. 
- Samaelu? Wszystko w porządku? - głos Vestara wyrwał Gniewnego Pana z zadumy i uświadomił on sobie, że od dobrych paru minut wpatruje się bezmyślnie w ćwiczącego Rafaela. Generał podążył za jego wzrokiem i uniósł brwi.
- Podziwiam jego samozaparcie, ale obawiam się, że może być dla nas ciężarem - wyznał, krzyżując ręce na piersi.
- Co zrobisz, każesz mu odejść? - zapytał Lord. 
- Zastanawiam się nad tym - przytaknął czarnowłosy. - Z drugiej strony... To jak kopnąć szczeniaka. 
- Nie, masz rację. Tak będzie lepiej - wzruszył ramionami Samael. Rafael wiązał się ze wspomnieniami, których wolał nie budzić. Wystarczyło, że Pan Uzdrowień ponownie stanął na jego drodze. 
- Nie protestujesz? - zdziwił się Vestar. - Myślałem, że... - zamilkł, szukając odpowiednich słów. - Nie jest ci obojętny.
Gniewny Pan zacisnął zęby i odpowiedział dopiero po chwili.
- Byłeś w błędzie.

***

Vin spojrzał nerwowo w dal. Ze wzgórza, na którym stał, można było dostrzec rozbite w dolinie namioty wrogiej armii. W każdej chwili mogła rozpętać się bitwa, a on nie czuł się ani trochę gotowy. Może zostanie generałem było z jego strony lekkomyślnym posunięciem? Nie chciał umierać, wciąż był nienasycony bliskością Lucyfera. Ostatnie parę miesięcy było wspaniałe i blondyn naprawdę pragnął spędzić wieczność przy boku księcia... A teraz wieczność mogła się skończyć, zanim jeszcze się na dobre zaczęła.
Drgnął, kiedy na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Narcynus wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, a w jego oku widać było jakiś niebezpieczny błysk. 
- Boisz się, chłopcze? -zapytał lekko kpiącym tonem. Vin spuścił wzrok i przytaknął.
-To się ciesz. Ja przed moją pierwszą bitwą nie miałem nawet czasu się bać. Nagle zaatakowali nas aniołowie i okazało się, że generał to nie tylko ładnie brzmiący tytuł i rząd przywilejów. Musiałem stać się przywódcą, los całego mego oddziału zależał od mych decyzji. Wiedziałem, że muszę przetrwać, bo inaczej nie zobaczę jak nasze państwo kwitnie i się rozwija. I patrz, jestem tutaj. A stawaliśmy przeciwko najlepszym. 
Blondyn spojrzał na starszego generała z zaskoczeniem. Narcynus absolutnie nie wyglądał na kogoś, kto może się bać, wręcz przeciwnie, zawsze był skłonny do bitki i porywczy. Ale przecież on również miał osoby, dla których chciał żyć - uświadomił sobie Vin. To samolubne zakładać, że rozterki są przywilejem głównego bohatera. 
- Michał nie chce rozlewu krwi. Oczywiście nie unikniemy strat, ale gdyby chodziło o zmiażdżenie naszych wojsk, przyprowadziłby swoją elitę. To wielcy wojownicy. Odkąd powstała grupa, żaden z nich nie stracił życia, a zawsze walczyli w pierwszym szeregu. Wszyscy chcemy tylko zakończyć tą wojnę - dodał jeszcze złotooki, po czym klepnął młodszego demona w ramię i odszedł w stronę namiotów. Vin uśmiechnął się lekko i poszedł jego śladem. 
Kiedy wszedł do namiotu Lucyfera, ten studiował jakieś mapy, zaznaczając grafitem pozycje swoje i przeciwnika. Generał cicho zakradł się do niego i objął go od tyłu, wtulając nos w czarne włosy.
- Hm? - Lucyfer spojrzał przez ramię na blondyna, mimowolnie oplatając ogon wokół jego nadgarstka. Nie zauważył go wcześniej, zbyt zajęty opracowywaniem strategii wojennej.
- Przyszedłem się tobą nacieszyć - powiedział miękko Vin, a jego oddech połaskotał szyję władcy.
Ciało Lucyfera zareagowało dreszczem, zjeżając się aż po czubek ogona.
- Nie bój się. - Słowa te opuściły usta Lorda Pychy bez udziału woli. Książę położył dłoń na dłoni generała.
- Skąd wiesz... - zaczął blondyn, ale zamilkł. Oczywiście, że władca wiedział. Nawet w masce potrafił przejrzeć go na wylot. Zrobiło mu się głupio. Książę nie powinien dodawać otuchy swemu generałowi, bo to generał ma za zadanie go bronić.
Czerwonooki wstał i przygarnął do siebie mocno blondyna. Nigdy by tego nie przyznał, ale sam się bał. Nie tyle Gabriela - wiedział, że szanse w starciu z nim miał wyrównane - co spotkania ze swoją przeszłością. Co, jeśli zobaczy jakąś znajomą twarz wykrzywioną bólem? Czy będzie wtedy nadal potrafił bezwzględnie kroczyć przez pole bitwy...?
Vin, zupełnie nieświadom jego rozterek, oddał uścisk. Rzadko zdarzało się, że Lucyfer tak bezceremonialnie okazywał mu uczucia. Pewnie sam martwił się bitwą, która miała nastąpić, chociaż za wszelką cenę starał się to ukryć. Generał odsunął się lekko i pogładził ukochanego po twarzy. 
- Niech to będzie ostatnia wojna, dobrze?
- Żadna wojna nie jest ostatnia - westchnął książę, ale pozwolił mu trzymać się w objęciach. 

***

Samael zerwał się z posłania. Pot spływał po jego twarzy, a serce waliło jak oszalałe, lecz nie to było najgorsze. Gniewny Pan czuł rozpętaną bitwę, czuł gasnące dusze, które wydawały się przyciągać rozpaczliwie kawałki jego własnej. Dawno już doświadczył tego tak intensywnie. Tyle aniołów i demonów traciło życie, ich śmierć śpiewała do niego, wzywała, by przyszedł zebrać jej żniwo. 
- Wszystko w porządku? - czujne oczy Vestara obserwowały go z drugiego końca namiotu. 
- Tak - warknął Samael z wysiłkiem, zaciskając powieki. Nie miał siły na grzeczności, kiedy ból konających braci przelewał się na niego, jakby świat chciał go ukarać za odłożenie kosy. Jeśli nie ulży ich cierpieniom, to sam będzie ich doznawał. 
- Nie, nie jest. Idę po Vincenta - słowa generała dotarły do niego jakby przez mgłę i ledwo zarejestrował ich znaczenie. Jego skrzydła drżały w agonii, kiedy skulił się na posłaniu, wbijając palce w poduszkę. Po paru minutach, a może pół godzinie usłyszał, że ktoś wchodzi do namiotu. Znajomy głos nakazał wyjść, ale nie zastanawiał się, komu. Wkrótce zimne ręce dotknęły jego czoła, o dziwo odrobinę łagodząc ból.
- Sammy, Sammy, jestem przy tobie... - miękki głos Rafaela przedarł się przez barierę paraliżującą jego umysł. - Co ci jest...? Co mogę zrobić?
- Zaczęła się bitwa... - wyszeptał, zaciskając palce na nadgarstku archanioła. Czuł się żałosny, ale mało go to w tej chwili obchodziło. Zrobiłby wszystko, żeby odciąć się od zewu śmierci, który brzmiał w jego głowie, obijając się echem od czaszki. - Tyle bólu, Rafi...
- Zawsze tak masz? - zapytał Pan Uzdrowień z lekkim przestrachem. 
- Kiedy wielu umiera naraz... - przytaknął były Anioł Śmierci. - Czuję to, czuję, że powinienem iść, ale nie chcę, nie mogę... 
- Nic nie mów... - uspokoił go Rafael. Jego palce delikatnie przeczesywały popielate włosy Lorda Gniewu. 
- Mógłbym cię zabić. Żeby poczuć się lepiej - warknął Samael, odpychając go gwałtownie z niezwykłą siłą. Archanioł zrobił krok do tyłu, lecz na jego twarzy malowało się zmartwienie. 
- Nie zrobiłbyś tego - rzekł, podchodząc bliżej, by położyć dłonie na karku i plecach szlachcica, gdy ten po raz kolejny zwinął się z bólu. 
- Robiłem... Gorsze rzeczy.... - palce Rafaela bezwiednie zsunęły się na skrzydła cierpiącego demona i zaczęły gładzić i układać jego pióra.
- Robiłeś też lepsze, prawda? - zapytał cicho archanioł. - Ile żyć uratowałeś? - przycupnął na brzegu posłania, a jego niebieskie oczy były pełne smutku i powagi. 
- Uratowałeś? Za kogo ty mnie masz? - Samael szarpnął skrzydłem gniewnie, ale nie miał siły się odsunąć. 
- Po prostu do mnie mów. Proszę? 
Lord milczał chwilę z nachmurzonym czołem, pozwalając, by Rafi znów zaczął przeczesywać jego pióra. 
- Raz. Uratowałem smoka - rzekł w końcu głosem cichszym od szeptu. 
- Opowiedz mi - poprosił archanioł. 
- Został ranny w walce z feniksami. Wykrwawiłby się na śmierć, gdybym mu nie pomógł. Nazywał się Kilnus. Żyje teraz gdzieś w górach, ale zawsze przybywa, jeśli potrzebuję pomocy. Uważał mnie za swojego przyjaciela... - Samael mówił zmęczonym, jednostajnym tonem, jakby w transie. Przyglądając się mu, Rafael nie mógł uwierzyć, jak niszczycielską mocą obdarzyli go serafinowie. Pamiętał młodego Lorda Gniewu, buntowniczego, czasem złośliwego samotnika, którego serce mimo wszystko było dobre. Na początku, gdy tu przybył, wydawało mu się, że cała ta dobroć się wypaliła, pozostawiając po sobie popiół. Teraz zaczynał zauważać szerszy obraz. To nie mroczny rytuał zniszczył dawnego Samaela, lecz lata pełne śmierci i bezsilności, pełne obrazu cierpiących rodzin, niewypowiedzianych pożegnań, bezsensownych strat. To moc kosy, którą dzierżył, lecz nią nie władał, bowiem to ona dyktowała, kto straci życie, a kto je zachowa. Gniewny Pannie był szaleńcem. Był zgorzkniały, zmarnowany, był jak wilk zapędzony w kąt muszący bronić się wszystkimi siłami. Jak pies, w niesprawiedliwości pana widzący własną winę. 
- Uratowałem też Lucyfera. Razem z innymi Lordami. Z niewoli podczas buntu Mephisto - wzrok Samaela był wbity w płachtę namiotu i wydawało się, ze zapomniał o obecności Rafiego. - A także te demony, które pod jego rządami umarłyby w obozach pracy. I wiele zwierząt z sideł kłusowników. I koni od złych panów. Ale to się nie liczy.
- Liczy, Sammy... Każde życie się liczy... - zapewnił go Rafi. - Nieważne czy ludzkie, czy zwierzęce, czy demona, czy anioła. Każde jest ważne. 
Jego palce zalśniły łagodnym, zielonym blaskiem, kiedy przyłożył je do czoła Lorda. Wkrótce płytki oddech demona się uspokoił, a jego powieki opadły. Pan Uzdrowień usadowił się wygodniej, nagle czując się mniej samotnie w obcym państwie, zdany na łaskę przeciwnika. 

***

- Wszystko, co zagrabicie, należy do mnie. Jeśli u kogoś znajdę chociaż jedną monetę winną być w mej kieszeni, skończy na stryczku, gdyż zostanie to uznane za kradzież. 
Lord Chciwości potoczył wzrokiem po twarzach żołnierzy i uśmiechnął się szeroko. Kiedy Samael wciąż trenował swoich, wojna w pozostałej części Piekła zaczynała się rozwijać i wkrótce miało dość do pierwszych potyczek między demonami a skrzydlatymi. Mimo, że Książę rozkazał mu zaatakować jedynie małe, biedne miasteczko, w którym być może ukrywały się wrogie armie, Mammon i tak się cieszył. Grabienie innych sprawiało mu bowiem nieopisaną radość. 
Złote tęczówki spotkały się ze stalową szarością innych, a radość Lorda została na chwilę przyćmiona. Czarnowłosy siedział sztywno na koniu, ubrany w oficerski mundur ciemnozielonej barwy. Jego twarz jak zawsze nie wyrażała żadnych emocji, jednak z oczu wyzierała wątpliwość i zmartwienie, które udzieliły się także i zielonowłosemu. „Co, jeśli wszyscy umrzemy?” przemknęło mu przez myśl, „A Asmodeusz? Nic mu nie będzie, prawda?”. Zaraz jednak odgonił złe myśli machnięciem głowy i pewniej chwycił wodze swego konia. Nawet, jeśli pisane mu było zginąć, to będzie to śmierć w dobrym i szlachetnym stylu. 
- Wszystko jasne? - Zapytał głośno, a gdy otrzymał tylko parę twierdzących pomruków, sięgnął za pazuchę i wyciągnął pistolet. Był to wysłużony Phoenix Hunter 4000, o czym świadczył wygrawerowany srebrnymi literami napis. Oprócz niego, na lufie znajdowały się wytłoczone wzdłuż tekstu ornamenty, przedstawiające ciernie o złotej barwie. Oplatały one także i drewniany uchwyt, na spodzie którego widniały inicjały wykonawcy broni. Rewolwer był zrobiony ze stali pomalowanej na czarno i drewna mahoniowego. Zamiast muszki, na końcówce pistoletu widniała srebrna głowa smoka, zastygłego w wyrazie wiecznej furii. 
Nacisnął na spust i strzelił w powietrze. Na polanie natychmiast zapanowała cisza, przerywana tylko podmuchami wiatru i odgłosami puszczy. 
- Zapytałem, czy wszystko jasne!? – Zawołał, wysuwając wyzywająco brodę i mrużąc złote oczy. Armia natychmiast, jak jeden mąż, odpowiedziała twierdząco. Usta zielonowłosego wygięły się w szerokim i nieco niewinnym uśmiechu, który sprawił, że żołnierze odruchowo wręcz złapali się za swoje portfele. Zanim zrozumieli, że ich nie mają, bo przecież są na wojnie, Lord Chciwości zaklaskał w dłonie. 
- No to do roboty, kochani! –- Nakazał przesłodzonym głosem, niczym matka wołająca swoje dzieci na obiad, po czym ścisnął swego konia piętami i ściągnął wodze, zmuszając go do stanięcia dęba. Puścił się cwałem w dół łagodnego zbocza pagórka, pochyliwszy ciało nisko przy popielatej grzywie zwierzęcia. Jego armia pędziła za nim, rozpościerając się szeregami po bokach swego wodza niczym szarozielone skrzydła. Fryzura, na którą zwykle szło tyle żelu teraz rozsypywała się w nieskładną burzę, jednak Lord wyjątkowo nie dbał o to. Czerwieniąc się przez chłodne, poranne powietrze, łzawiąc od pędu i uśmiechając szeroko, wyglądał prawie jak anioł. 
W oddali zamajaczyły nędzne lepianki z dachami pokrytymi słomą i zadymione kurne chaty. Miasto już z daleka wyglądało na wyjątkowo zapuszczone i brudne, co niestety nie zmieniało się po bliższym zapoznaniu. Wszędzie czuć było smród zgnilizny i fekaliów, które walały się po uliczkach. Po wkroczeniu do miasteczka zielonowłosy jednak poczuł, że coś jest nie tak. Nigdzie nie było żywej duszy. Wszystkie domy były ciche i opuszczone, żadnych demonów czy aniołów, nawet myszy gdzieś uciekły. Osada wydawała się być martwa, chociaż jeszcze parę miesięcy temu tętniła życiem.
Nim jednak zdołał głębiej zastanowić się nad przyczyną takiego stanu rzeczy, gdzieś z zewnątrz miasta rozległo się rżenie koni. Koni, które z pewnością nie należały do demonicznej armii. Złotooki zdał sobie sprawę, że wpadli prosto w anielską zasadzkę. 
- Proszę, proszę, kogo my tu mamy? - Spytał drwiący głos z drugiego końca uliczki. Jego właściciel pojawił się zaraz potem, dosiadając karego wierzchowca. Miał długie blond włosy z fioletowymi końcówkami, spięte w wysoki kucyk ciemną, szeroką wstęgą. Parę złotych pasm wymknęło się z misternej fryzury i okoliło twarz niczym świetlista woalka. Jedno jego oko przesłonięte było czarną opaską, drugie zaś mieniło się ametystowo czystą żądzą mordu. Skrzydła trzymał elegancko złożone za plecami. 
- Kim jesteś? - Syknął przez zęby Lord, zwęziwszy oczy w szparki. „Generał!” jęknął w myślach, zauważywszy trzy złote hafty piór na ramieniu wroga. Spiął ciało, zaciskając palce na swym pistolecie, gotów w każdej chwili do ataku. Anioł zaśmiał się perliście, widząc jego wojowniczą postawę.
- Nazywam się Arwain. Jeszcze dzisiaj zginiesz z mej ręki, Lordzie Chciwości. - Rzekł blondyn i obnażył śnieżnobiałe, równe zęby we władczym uśmiechu. Za nim powoli wyrastały kolejne szeregi skrzydlatych. Zielonowłosy zbladł i ukradkiem chwycił za swoją broń. Liczba anielskich wojowników była znacznie większa od jego armii, do tego demoniczne wojsko zostało otoczone. Niebiańscy żołnierze mieli znaczną przewagę. Lord spojrzał przez ramię i westchnął, widząc w oczach swych ludzi strach. Nie zanosiło się na łatwą walkę, miał jednak plan. Machnął wodzami, zmusiwszy swego konia do stępa i zbliżył się ku Arwainowi. 
- Ach tak? Nie sądzę, byś miał z nami jakiekolwiek szanse. - Lord uniósł wysoko brodę, mierząc wyzywającym wzrokiem anioła od stóp do głów. Musiał jak najbardziej podnieść morale swej armii, bo inaczej wszyscy zginą. - Twoje żałosne anioły mogą robić najwyżej za przystawkę dla górskich smoków. 
- Za to twoje demony pewnie już trzęsą portkami ze strachu przed świetlistą siłą mych braci. - Odrzekł fioletowooki, zaciskając palce na broni ukrytej pod mundurem. Atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej. Obaj wodzowie czuli burzę wiszącą w powietrzu, wystarczył jeden fałszywy ruch. 
- Jeden demon jest wart więcej niż cała populacja aniołów. - Lord wykrzywił usta w szerokim uśmiechu, mrużąc niebezpiecznie złote oczy. Wciąż nie zatrzymywał swego konia, przez co zbliżał się coraz bardziej do blondyna. Tak, jeden fałszywy ruch. Niezauważalnie wysunął stopy ze strzemion. 
- Nie zgodziłbym się z tym. Myślę, że jest zupełnie na odwrót. - Warknął anioł, wysunąwszy pistolet spod munduru i wycelował lufę prosto w czoło zielonowłosego. - Dlatego twoja śmierć też niczego nie zmieni! - Krzyknął i nacisnął spust. 
Złotooki był jednak na to przygotowany. Jednym zwinnym ruchem przechylił się na bok w siodle i przywarł do dereszowatej sierści swego wierzchowca, ledwo unikając kuli. Zawrócił konia i popędził w stronę zielonych mundurów. Armie niebieskie runęły zewsząd na demony, niczym wataha głodnych wilków na dziką zwierzynę. Rozległy się strzały, a potem szczęk stali uderzającej o stal, gdy dwie wrogie sobie siły zwarły się w ataku. 
- Wszyscy, którzy mają jeszcze amunicję, do domów! - Zarządził ochryple złotooki, próbując przekrzyczeć ryk bitwy. Wyszarpnął czarny pistolet zza paska i wycelował pysk srebrnego smoka w rudą czuprynę jednego z tysiąca aniołów. Strzelił, trafiając go w lewą skroń, a kula przeszyła czaszkę wroga na wylot. Skrzydlaty zwalił się z konia, zaś o jego zwłoki potknęło się paru uzbrojonych piechurów w granatowych, upstrzonych plamami błota mundurach. Nie dane im było już wstać. 
„Prosto w cel!” uśmiechnął się pod nosem zielonowłosy i schował pistolet. Wolał nie ryzykować straty amunicji, a nawet samej broni. Miast tego zacisnął palce jednej dłoni na wodzach, drugą zaś dobył miecza. Błysnęło w słońcu smukłe, srebrzyste ostrze zdobione błękitnymi i zielonymi wzorami. Koń złotookiego zatańczył na tylnych kopytach i wbił się całym swym opancerzonym ciałem we wzburzone morze aniołów, kopiąc, gryząc i tratując wrogów. Jeździec ciął z siodła. Po chwili wpadł w trans zabijania, a rozlew krwi stał się swego rodzaju rutyną. Unik, cięcie, czerwień. „W sumie szkarłat gryzie się z zielenią”, pomyślał nie do końca przytomnie, pozbawiając ręki jakiegoś rosłego anioła, „Zapłacę za pralnię majątek…”. 
Nagle poczuł, jak w jego skórę wbija się coś małego i ostrego, a sekundę później fala niesamowitego bólu przeszyła ciało Lorda Chciwości. Całe lewe ramię i parę punktów na boku jeźdźca piekło niemiłosiernie, jakby ktoś przypalał je ogniem. Ciepła, słodka krew wykwitła plamami na zielonym mundurze. Palce dłoni rozluźniły się i puściły wodze, w efekcie czego złotooki spadł z wierzchowca. Nim jego plecy dotknęły ziemi, usłyszał, jak ktoś krzyczy jego imię, chociaż mogło mu się zdawać. Potem nastała ciemność.

_____________________________________________________

WR: Oto i jest długo wyczekiwany 4 rozdział. Przepraszamy za tą zwłokę, ale klasa maturalna daje nam w kość, ja osobiście mam już dosyć słuchania o chromosomach. Ale udało się i ja sama mam szczerą na dzieję, że kolejny będzie szybciej. W tym rozdziale Scarlett miała swój pisarski debiut, to ona stworzyła całą część o Mammonie i na spółę ze mną część o Vinie i Lucku, więc należą jej się pochwały <3 Cieszę się, że jesteście wytrwali, komentarze bardzo zachęcają nas do dalszej pracy :D

SC: Dawno tu nie pisałam ;w; Nie wierzę, że W-rabbito wrzuciła mój kawałek, just kill me plz... Za ewentualne błędy przepraszam, pisałam to bardzo dawno temu ;_;