niedziela, 26 stycznia 2014

Rozdział VI

- Asmodeuszu, spóźnimy się do księcia - głos Berethiego niczym zdradziecka macka wpełzł do rozkosznych snów Pana Rozpusty. Rudy wydał z siebie gardłowe warknięcie i naciągnął na głowę poduszkę. Lubił bale u Lucka, naprawdę, były to przednie zabawy, ale przeklinał fakt, że aby dojechać na czas musiał wstawać tak wcześnie.
- Polej go zimną wodą, generale - poradził Ruka, jego bliski przyjaciel, właściciel ulubionego burdelu. Cholerny zdrajca. Berethi jednak nie był w humorze na takie żarty. Podszedł do łóżka i bezceremonialnie ściągnął kołdrę ze swego Lorda. Asmodeusz jęknął, kuląc się od nagłego dotknięcia chłodu na swojej skórze, podczas gdy jego generał rozglądał się podejrzliwie.
- Jesteś sam? - zapytał w końcu. Rzadko zdarzało się, że Panu Rozpusty nie towarzyszył rano jakiś młody, seksowny demon lub któraś z dziwek z pobliskiego burdelu. Przynajmniej dawniej, bo od buntu Mephisto szlachcic coraz częściej rezygnował z takich uciech na rzecz comiesięcznych wizyt Lorda Chciwości, który uparcie pojawiał się by odebrać pieniądze dla skarbu państwa. Oczywiście dług wciąż nie zostawał spłacony, za to Mammon następnego dnia musiał dokładnie zasłaniać ślady całonocnego pobytu w sypialni Asmodeusza. Nie żeby mu to zbytnio przeszkadzało, jak zauważył Berethi ze złością.
- Tak, jestem. Gromadzę siły dla Mona - zamruczał rudy, przeciągając się niczym wielki kocur. Myśl o złotookim od razu poprawiła mu humor. Lord Chciwości w łóżku był jak nikt inny – zdecydowany, wygimnastykowany oraz równie namiętny, co Asmodeusz. Poza tym można było z nim przeprowadzić inteligentną rozmowę i zawsze miał w zanadrzu jakiś błyskotliwy, czasem sarkastyczny komentarz. Innymi słowy, partner idealny.
Nie zawsze tak uważał. Po prawdzie, przez długi czas otwarcie okazywał mu niechęć, przekonany, że demon, który wcześniej był bożkiem, nigdy nie powinien stać tak blisko Lucyfera. To i jeszcze parę innych spraw, zbyt głupich, żeby o nich myśleć sprawiły, że przez wiele wieków aż do przewrotu Mephisto jego i Mona dzieliła lodowa ściana nie do przebicia. Odkąd się stopiła, wszystko było o wiele trudniejsze, westchnął Mod w myślach.
Ubrał się szybko, puszczając mimo uszu marudzenie Berethiego. Generał zawsze pilnował, żeby jego przełożony robił to, co powinien. Był z nim od samego początku i Lord ani przez chwilę nie musiał podawać w wątpliwość jego wierności, jednak kiedy nie leżeli razem w łóżku, stawał się strasznym służbistą.
Zjechali windą na parter, gdzie mieściła się najgorsza część burdelu. Nawet rano grupa pijanych demonów siedziała przy barze, podczas gdy jakaś hojnie obdarzona przez naturę diablica wyginała się na parkiecie w samej bieliźnie. Na widok Pana Rozpusty posypało się parę wulgarnych komentarzy, bo podchmieleni piekielni nie mieli pojęcia, kim był dobrze ubrany pan.
- Hej, przystojniaczku, podziel się tym swoim tyłeczkiem! - zawołał któryś, a jego ręka wylądowała na pośladkach Berethiego. Mod odwrócił się, ale zanim zdążył zareagować, Ruka złapał podrywacza za nadgarstek z czystą żądzą mordu w oczach. Mężczyzna skulił się pod jego spojrzeniem.
- P-przepraszam, nie wiedziałem, że to twoja dupa... - wyjąkał. Właściciel burdelu tylko prychnął.
- Za wysokie progi, pijaczyno - powiedział wyniośle, odwracając się. Asmodeusz wyszczerzył zęby, szturchając lekko swego generała łokciem, ten jednak tylko wzruszył ramionami. Ruka musiał być odpowiedzialny za swoich gości, nie było w tym nic niezwykłego.
Na zewnątrz razem z końmi czekała na nich Lilith, drugi generał Pana Rozpusty. Siedziała po męsku na grzbiecie smukłego, karego wierzchowca, jej czarne włosy były spięte, by nie przeszkadzały podczas jazdy. Miała na sobie oficjalny mundur, który zakładała na ważne okazje. Na widok Moda wyszczerzyła złośliwie zęby.
- Mnie zajęłoby to krócej - powiedziała do Berethiego.
- Nie ma gwarancji, że wyszedłbym z twojej pobudki cało - burknął Pan Rozpusty, wskakując na swojego konia. Lilith roześmiała się serdecznie.
- Cóż, Modziu, nie moja wina, że z ciebie oporna bestia - zauważyła. - Hej, Ruka, mam nadzieję, że nie dałeś mu rwać panienek całą noc?
- Nawet o tym nie myślał, przecież dzisiaj jest Monodzień - właściciel burdelu rzucił jej znaczące spojrzenie.
- Monodzień? - powtórzył Asmodeusz z rozbawieniem. Już miał dodać coś od siebie, kiedy Berethi warknął głucho.
- Może zaczniecie się zachowywać jak dorośli? – spytał, rzucając im wściekłe spojrzenia. Ruka zauważył, że zacisnął dłonie na wodzach konia tak mocno, że zbielały mu knykcie. - Jeśli chcecie, stójcie tu sobie i się wygłupiajcie. Ja nie mam zamiaru się spóźnić.
Wbił pięty w boki swojego wierzchowca i ruszył galopem przed siebie. Lilith i Mod szybko pożegnali się z Ruką i ruszyli za nim.

~***~

Książę stał przed lustrem, a purpurowy płaszcz spływał po jego ramionach. Nie lubił takich wieczorów. Wiedział, że będzie musiał zatańczyć z połową dworu, a z drugą omówić najnowsze nowinki dotyczące polityki ościennych krajów limbowskich i innych podobnych bzdur. Szlachta lubowała się w polowaniach, wystawnych podwieczorkach, powieściach o najróżniejszych tematach, poezji, bilardzie i pokerze. Lucyfer nie tyle nie przepadał za takimi rozrywkami, co po prostu nie miał na nie czasu. Asmodeusz był bardziej zainteresowany sztuką, nie pogardzał też łowami. Tego wieczoru władca chyba jednak nie mógł liczyć na przyjaciela. Był przekonany, że on i Mammon ulotnią się do swego pokoju jeszcze przed północą.
Rozmyślania Lorda Pychy przerwał Vinrael, który przyszedł po niego, już gotów na przyjęcie. Zamiast swojego zwykłego stroju lokaja ubrał niedbale zapiętą, bordową koszulę w wyszywane roślinne wzory, a do tego srebrzysty płaszcz i białe spodnie wpuszczone w ciemne buty na obcasie. Wyglądał bardzo atrakcyjnie i Lucyfer był przekonany, że nie jeden z arystokratów z przyjemnością zawiesi na nim oko.
- Mój książę, wyglądasz pięknie - powiedział, wyciągając rękę do władcy. Ten, założywszy najpierw purpurową maskę w czarne wzory, łaskawie mu ją podał i pozwolił wyprowadzić się z pokoju.
- Czy byłoby zbyt śmiałym poproszenie cię o jeden, chociażby krótki taniec? - zapytał Vin, zerkając ukradkiem na reakcję czarnowłosego. Lucyfer nie potrafił powstrzymać lekkiego uśmieszku satysfakcji cisnącego się mu na usta.
- Dzisiaj nie - odparł łaskawie. - Oczywiście o ile zdołasz mnie wyrwać z objęć mojej nadętej szlachty.
- Utoruję sobie drogę urokiem osobistym - zapewnił go służący.
- Jaki skromny. Nic dziwnego, że jesteś mój - doszli do sali i Vin musiał wypuścić rękę Lucyfera. Ten zaś pozwolił, by ostatnie, dwuznaczne stwierdzenie zawisło w powietrzu i wkroczył do sali z dumnie uniesioną głową.

~***~

Larf okręcił się dookoła, próbując pochłonąć wszystko zachwyconym wzrokiem. Roztańczone pary w wytwornych, kolorowych strojach, złociste ozdoby, arystokraci w maskach o najróżniejszych barwach i kształtach, wszystko zapierało dech piersiach. Przez wiele lat kryzysu sala balowa pozostawała zamknięta i nie odbywały się żadne wielkie zabawy, dlatego teraz demon chłonął każdy szczegół. Wielkie okna były szeroko otwarte, tak samo jak wejście na taras, by chłodne, nocne powietrze mogło spokojnie wpływać do środka. Na niebie świeciło mnóstwo gwiazd, chyba o wiele więcej niż w zwyczajny wieczór. I kto by pomyślał, że w pałacu jest tyle pięknych zastaw?
Marzył, żeby wyjść na środek i zatańczyć. Dzisiaj, kiedy nie istniały podziały, bo w maskach wszyscy byli równi. Jutro mogło znów być jak dawniej, byleby tylko raz spróbować jak to jest znaleźć się pośród tych wytwornych par. Wiedział, że to głupia mrzonka, ale nikt nie mógł zabronić mu mieć nadzieję. Nie tego dnia.
- Larf? - rozległ się za nim znajomy głos i wtedy zrozumiał, że musi śnić. Odwrócił się, czując gorąco na policzkach. Hariatan był ubrany w elegancki, butelkowozielony frak, a maska zasłaniała mu połowę twarzy, jednak Larf poznałby go wszędzie.
- T-tak? - zapytał drżącym głosem. Kapitan potarł kark z zakłopotaniem.
- Bo pomyślałem... W sumie, gdybyś chciał... - zaczął, próbując znaleźć słowa, które tak ładnie sobie ułożył przed podejściem do mniejszego demona.
- Chciałbym co...? – powtórzył cicho służący Lucyfera.
- Zatańczyć? - wybąkał w końcu dowódca. Larf spłonił się jak piwonia, czując, że chyba zaraz zemdleje.
- T-tak, z przyjemnością...
Kiedy Hariatan się rozpromienił i chwycił go za rękę, prowadząc w stronę parkietu, miał szczerą nadzieję, że nigdy się nie obudzi.

~***~

Ortis przechadzał się między wystrojonymi demonami z lekkim uśmiechem na ustach. Takie bale go bawiły. Jako lekarz miał wystarczająco wysoką pozycję, aby w nich uczestniczyć, jednak nigdy nie widział takiej potrzeby. Może gdyby miał partnera, jego spojrzenie na sprawę by się zmieniło, ale nikt interesujący nie zagościł na razie w jego życiu. Żadnych poważniejszych związków. W sumie nawet nie miał na to czasu, w końcu medycy uczyli się całe życie.
Nagle, po drugiej stronie stołu z przekąskami zauważył białowłosego mężczyznę. Ubrany był w kremowy frak wyszywany złocistą nicią. Nieznajomy stał tyłem do niego i prowadził przyjacielską rozmowę z nadwornym kronikarzem. Ortis zmrużył oczy i ruszył dookoła przeszkody, chcąc przyjrzeć się tajemniczemu przybyszowi. Chociaż zakrywał twarz ozdobioną piórami maską, medyk natychmiast go rozpoznał.
- Nevio! - zawołał, łapiąc białowłosego pod rękę i szczerząc zęby w promiennym uśmiechu. - Porwę na chwilę twojego przyjaciela, dobrze? To mój ulubiony taniec, a nie mogę znaleźć partnera.
I nie zaważając na zaskoczone spojrzenie demona, odciągnął nieznajomego między tańczące pary.
- Ładnie to tak wyrywać obcych? - uśmiechnął się ten, obejmując go mocnym ramieniem w pasie i biorąc jego rękę w swoją. Zaczęli wirować z innymi, chociaż Ortis usilnie starał się wyrwać z tłumu.
- Nie udawaj niewiniątka, Orion - warknął. - Co ty tu, na litość, robisz?
- Pamiętasz, jak powiedziałem, że gdyby okoliczności były inne, postarałbym się ciebie lepiej poznać? No to właśnie są inne - wyjaśnił anioł, jakby zupełnie nie przejmując się faktem, że gdyby ktoś poznał jego tożsamość, skończyłby martwy lub uwięziony w przeciągu pięciu sekund.
- Jesteś szalony - pokręcił głową medyk.
- Tak - przyznał kapitan, a w jego oczach pojawił się figlarny błysk. - Trochę.
- A twoje skrzydła? - Ortis zerknął przez ramię kapitana, chcąc się upewnić, że dwa pierzaste twory nie wystrzelą nagle z jego pleców.
- Myślisz, że tylko wy możecie ukrywać swoje atrybuty? - Orion uniósł brwi. - Co prawda wymagało to trochę grzebania w księgach, ale jest możliwe. Nikt tego nie praktykuje, bo skrzydła są naszą chlubą.
Medyk prychnął tylko w odpowiedzi i dał się prowadzić dalej. Kapitan dobrze tańczył. Jego ruchy były lekkie i płynne, jakby stąpał w powietrzu. Przez moment Ortis zupełnie zatracił się w muzyce. Dłoń anioła trzymała jego własną mocno, lecz delikatnie, pod palcami drugiej czuł mięśnie ukształtowane długimi treningami. Przesunął ją wyżej, z ramienia na kark kapitana. Orion miał ładne usta, które teraz pewnie smakowałyby ponczem, lub innym trunkiem serwowanym na balu.
- Dobrze ci idzie - głos białowłosego przerwał te głupie myśli i medyk potrząsnął głową.
- Tobie również - odparł, przywołując na twarz złośliwy uśmieszek. - Myślałby kto, że poza krojeniem niewinnych wieśniaków masz jeszcze inne talenty.
Anioł milczał, a w jego oczach widać było wyraźną skruchę. Medyk poczuł się nieco głupio.
- Wyjdźmy na taras - zaproponował pojednawczo, gdy muzyka zaczynała już cichnąć.
Chłodne powietrze ukłuło ich w skórę, kiedy tylko przeszli przez wielkie, otwarte na oścież drzwi. Chmury rozstąpiły się na chwilę, odsłaniając rozgwieżdżone niebo. Sierp księżyca odcinał się wyraźnie na jego ciemnym tle. O dziwo, nikt nie postanowił podziwiać tego widoku, bo taras był pusty i tylko z rozświetlonej sali dobiegały radosne dźwięki muzyki. Ortis podszedł do barierki i oparł się o nią, patrząc w dal, hen za budynki stolicy rozciągające się przed nimi. Orion stanął przy jego boku, ale to nie nocny krajobraz był tym, na czym skupił wzrok.
- Jak mnie tu znalazłeś? - odezwał się po chwili medyk. Kapitan wzruszył ramionami.
- Naszym obowiązkiem jest wiedzieć, jaki mundur nosi wojsko każdego z Lordów. Poza tym trochę popytałem w Limbo. Imię twojego mistrza jest znane nawet pośród tamtejszych lekarzy, a co za tym idzie, ciebie też kojarzą.
- Po co tyle zachodu? - pokręcił głową Ortis. - To nie ma sensu.
- Może i nie ma, ale chciałem cię jeszcze zobaczyć - wyznał anioł, opierając się plecami o barierkę i obserwując bezmyślnie tańczące postaci wewnątrz sali balowej. - Wiesz co? Kontynuuję naukę medycyny. Kiedy będzie pokój będę mógł pomagać, a jeśli nadarzy się jakaś wojna, żołnierz - medyk będzie niezastąpiony.
Czarnowłosy milczał, bo też co mógł na to powiedzieć? Stał na balkonie z mężczyzną, który jeszcze nie tak dawno kroił go nagiego na stole w opuszczonym szpitalu. Z jednej strony zdawało mu się to paranoją, z drugiej jednak towarzystwo Oriona było całkiem przyjemne.
Nagle zawiał zimny wiatr i Ortis zadrżał od nagłego chłodu, który przeniknął jego ciało. Anioł szybko zdjął marynarkę i zarzucił mu ją na ramiona.
- Chodźmy do środka, jest zimno - rzekł. -Poza tym chętnie zatańczyłbym jeszcze raz.
Medyk uśmiechnął się lekko, delikatnie muskając palcami materiał okrycia i ruszył za kapitanem w stronę światła i radosnej muzyki.

~***~

W tłumie tańczących Vin w końcu zauważył, że Lucyfer wyrwał się spomiędzy kolorowej niczym rajskie ptaki szlachty i usiadł na swoim tronie. Do tej pory książę musiał wykonać sześć tańców, każdy z innym Lordem, po czym został wciągnięty do jakiejś zażartej dysputy pomiędzy możnymi z Lux. Blondyn miał wrażenie, że nigdy nie uda mu się stamtąd wyrwać. W końcu jednak był wolny i pozostawało się tylko do niego dostać.
Już miał ruszyć w stronę tronu, kiedy ktoś złapał go za łokieć. Odwrócił się, by ujrzeć uśmiechniętego niewinnie Dantaliana.
- Obiecałeś mi taniec - powiedział szlachcic, przysuwając się bliżej i kładąc dłoń na piersi służącego. - No dalej, potem będziesz miał spokój i swoje książątko całkiem dla siebie.
Vin westchnął i rzuciwszy jedno, tęskne spojrzenie na Lucyfera, pozwolił się pociągnąć na parkiet.
Dantalian co chwila rzucał mu powłóczyste, uwodzicielskie spojrzenia spod długich rzęs. Był bardzo ładny, bez żadnych wątpliwości. Ubrał się w granatową marynarkę z szerokimi, falbaniastymi rękawami i ozdobnym tyłem, krótkie spodenki i długie zakolanówki podpinane podwiązkami. Skórę miał jasną i gładką, usta jak płatki róży, a pod prawym okiem niewielki pieprzyk. Blondyn zmarszczył brwi, zdziwiony, że wcześniej nie zauważył, jakie atuty posiada jego demon. Przecież te złote pukle wyglądałyby idealnie rozsypane na jego poduszce, a ubrania stanowiły tylko niepotrzebną zasłonę dla tego ślicznego ciała.
Zachłannie przyciągnął Dantaliana do siebie, chcąc cieszyć się nim całym. Szlachcic zaśmiał się perliście, wplatając palce we włosy partnera.
- Ah, Vinuś... - wyszeptał mu do ucha, a jego palce delikatnie zaczęły masować kark służącego. - Jesteś taki drapieżny...
- A ty taki piękny... - odparł blondyn, nachylając się, by złożyć na szyi drugiego demona krótki pocałunek. Ten nie zaprotestował, tylko odchylił lekko głowę, by ułatwić mu dostęp.
- Pozwól mi dać ci rozkosz... - zamruczał Vin, kiedy jego ręce błądziły po plecach drugiego demona, zupełnie ignorując wszelkie zasady tańca. - Chcę słyszeć, jak wołasz moje imię, kiedy wijesz się z przyjemności... Dan, jesteś cudowny...
- Tak, mój słodki... Jestem cały twój... - Dantalian przylgnął do Vina, ocierając się sugestywnie o jego biodra, po czym złapał go za rękę i wyciągnął spomiędzy wirujących par. Wybiegli na korytarz i wpadli za wielką kurtynę przy jednym z okien. Służący przycisnął szlachcica do ściany, całując go namiętnie i rozpinając guziki marynarki. Tutaj nikt ich nie mógł zobaczyć, a nie miał zamiaru czekać, aż znajdą się w pokoju. Chciał uczynić drugiego demona swoim, chciał zawładnąć jego ciałem, bo serce i dusza przecież i tak do niego należały. Kochał go, kochał namiętnie i zachłannie, zupełnie zapominając o całym świecie, słuchając cichych westchnień, które ten wydawał przy najmniejszym dotyku. Przesuwał dłońmi po tej idealnej skórze, zostawiał na niej słodkie, różowe ślady, powoli ściągał tą nieznośną koszulę, która tak bardzo zawadzała, odsłaniając więcej powierzchni do pieszczenia.
Dantalian nie pozostawał mu dłużny. Płaszcz już dawno leżał na ziemi, teraz trwała walka z upartymi spodniami, które za nic nie chciały się rozpiąć. Czuł, jak ręka Vina zjeżdża po jego boku na biodro i niżej, po czym zaczyna bawić się podwiązką. Jęknął cicho i przylgnął do niego, ale blondyn się nie spieszył, torturując drugiego demona powolnymi, ale rozkosznymi pieszczotami.
Nagle kurtyny rozchyliły się gwałtownie, a czujne, rubinowe oczy błysnęły w zaskoczeniu. Lucyfer chwilę stał w miejscu, nie mogąc wykrztusić słowa, a jego wzrok powoli zachodził mgłą rozczarowania. Służący przez chwilę patrzył na niego, jakby go nie poznając. Zaraz potem jednak cofnął się, wpadając plecami na ścianę, a jego twarz wyrażała pełne przerażenia zrozumienie.
-Książę...-wyjąkał. -Ja...
Podniecenie i pożądanie rozpłynęły się zupełnie. Były jak sen, który nigdy nie powinien się przyśnić, ale skoro już tak się stało, trzeba o nim jak najprędzej zapomnieć. Myśli Vina pędziły do przodu, rozpaczliwie próbując znaleźć wytłumaczenie jego czynów. Lord Pychy odstąpił parę kroków do tyłu, po czym przybrał kamienny wyraz twarzy, choć jego ogon był napięty niczym struna. Odezwał się cichym, zachrypniętym i zawiedzionym głosem.
- A więc tym jesteś, Vinraelu – po czym zamiótł purpurowym płaszczem i wrócił na salę balową. Blondyn zadrżał od chłodu w głosie księcia i patrzył jak ten odchodzi, dumny i niewzruszony. Nie dał po sobie poznać jak go to bolało, ale Vinrael potrafił powiedzieć, że bolało bardzo. Ze złością odwrócił się do Dantaliana, który zapinał sobie koszulę jak gdyby nigdy nic.
-Jak śmiesz używać na mnie swoich brudnych sztuczek?! -warknął, łapiąc szlachcica za ramiona i potrząsając nim mocno. W odpowiedzi otrzymał tylko pełen politowania uśmieszek.
-Przecież wiedziałeś, że umiem wzbudzać w ludziach miłość -powiedział blondyn, kładąc mu palec na ustach. -Używałeś tej zdolności przez połowę swojego ziemskiego życia.
-Na ludziach! Nie wiedziałem, że to działa na demony! -zaprotestował Vin.
-Bo nie działa, ale jako że ty jesteś bardzo młody i zrodzony z człowieka, mogę mieć na ciebie krótkotrwały wpływ. Szkoda, myślałem, że zdążę uczynić cię swoim.
Wściekły służący odepchnął od siebie drugiego demona.
-Niech cię piekło pochłonie, Dantalianie -syknął i szybki krokiem ruszył w stronę sali balowej. Gdyby się odwrócił, zauważyłby, że z cienia, który grzywka Dana rzucała na jego twarz, powoli zaczynają wypływać łzy.

_______________________________________________________________ 

WR: Bardzo się cieszę, że ostatni rozdział wam się podobał i przepraszam, że wątek z Orionem przeprowadziłyśmy tak szybko, ale przyznaję bez bicia, że trochę się nam spieszy do kolejnych części ^^ Oj Vinuś, nagrabiłeś sobie, złamałeś dwa serca za jednym zamachem...Ciekawe, czy Lucek ci wybaczy...
Wielkie dzięki za wszystkie komentarze, mam nadzieję, że nowy rozdział się spodoba <3 Zapraszam też do mini-galerii, gdzie będziemy wstawiać wszystkie arty i bazgroły z postaciami z PnS :D


 SC: Vin, ten debil.... No trudno, zobaczymy, czy mu Lucek kiedykolwiek wybaczy, o ile wybaczy~~ Im dalej, tym lepiej, a my mamy już tyle planów, że same nie wiemy, co wprowadzić najpierw. Zdradzimy wam tylko tyle, że planujemy zrobić one-shoty do niektórych pairingów~~ Ale to jeszcze daleka droga do tego....
Czy Lucek wybaczy Vinowi?
Co pocznie Dan?
To, i wiele więcej już w następną niedzielę <3

niedziela, 19 stycznia 2014

Rozdział V

Ortis z przerażeniem patrzył, jak drzwi sali operacyjnej na dobre się zamykają. Jego oprawca wyprosił wszystkich skrzydlatych w maskach chirurgicznych, ale to wcale nie pomogło. Mimo to, demon nie chciał dać po sobie poznać, że się boi. Zacisnął zęby, starając się wyglądać jak najgroźniej, kiedy białowłosy skrzydlaty naciągał rękawiczki.
- Masz zamiar mnie rozkroić? - warknął. - Popatrzeć sobie, jakie mam ładne wnętrzności? Nie krępuj się, już i tak jestem całkiem obnażony.
Kilku żołnierzy zdarło z niego ubrania przed przykuciem go do stołu stojącego na środku pomieszczenia. Czuł się upokorzony, jak nigdy przedtem.
Rozejrzał się. Ze ścian schodziła farba, a podłoga była brudna i poplamiona czymś, co podejrzanie przypominało krew. Na szafkach i stolikach stało mnóstwo wymyślnych narzędzi, z których większość już dawno zardzewiała. Żółtawy zlew wyglądał, jakby zaraz miał się urwać.
- Mógłbyś chociaż zachować sanitarne warunki - Ortis prychnął z obrzydzeniem. Anioł denerwował go swoim milczeniem. Powinien go wyśmiewać, poniżać, obrażać, jak wszyscy skrzydlaci. Dlaczego więc tego nie robił?
Dłoń skrzydlatego powoli przesunęła się po gładkim brzuchu demona. Ma piękne ciało, pomyślał Orion, smukłe, ale nie drobne. Widać, że nie należy do słabych. Jego wzrok omiótł ciemne sutki sterczące z zimna i przez chwilę miał ochotę sprawdzić, jak reagują na dotyk. Ortis leżał na plecach, ale anioł mógł przysiąc, że jego pośladki idealnie leżałyby w jego dłoni. Musnął udo palcami, zupełnie zatracając się w wyobrażeniu. Jest niczym sarna w sidłach, przeszło mu przez myśl. Złapał prawdziwy okaz. Aż mu będzie szkoda go wypuścić, a już na pewno nie miał ochoty teraz wbijać w niego żyletek.
- No dalej - wychrypiał demon - przestań się bawić.
- Opowiedz mi o waszej rasie. O jej budowie, anatomii i wszystkim co z tym związane. O tym, co się dzieje kiedy anioł przekształca się w demona. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy - poprosił jeszcze raz kapitan, ale odpowiedziało mu jedynie milczenie.
- Nie dajesz mi wyboru.

~***~

Kiedy Orion skończył, Ortis był cały we krwi. Głębokie nacięcia na rękach bolały, ślady strzykawek były napuchnięte i zaczerwienione, a czarne włosy wcześniej związane w schludny kucyk teraz rozsypywały się na twardym stole. Demon dyszał z udręczoną miną, a jego ciemne oczy przepełnione były bólem. Wiedział, że rany się niedługo zasklepią, nie zagrażały one nijak życiu, ale bolały jak cholera, a jeszcze bardziej bolało upokorzenie. Starał się trzymać usta na kłódkę, nie wydać najmniejszego pisku, ale to nie było możliwe. Teraz oczy miał czerwone od łez, a wargę przegryzioną do krwi.
- Więc, powiesz mi? - zapytał miękko Orion. Ku swemu zaskoczeniu, medyk poczuł jak wściekłość na nowo dodaje mu sił.
- Powiem..? Po tym co mi zrobiłeś? Co zrobiłeś moim braciom?! Myślisz, że ja ci zwyczajnie coś powiem?! – zachrypnięty szept urósł w krzyk, kiedy demon rzucił się do przodu. Kajdany mocno trzymały jego nadgarstki i uderzył z powrotem o stół, obijając plecy boleśnie. - Gdybym był pieprzonym aniołem, to też byś ze mnie zrobił królika doświadczalnego? Naprawdę jesteś na tyle głupi, by myśleć, że się czymś różnimy!?
Białowłosy zacisnął zęby, rzucając rękawiczki na stolik.
- Opatrzcie go i zabierzcie - rzekł do dwóch aniołów, którzy właśnie weszli do sali.

~***~

- Musimy wracać - powiedział któregoś wieczoru Hariatan. Szukali Ortisa już od dwóch tygodni, bez jakichkolwiek rezultatów. Nie był śladu ani po medyku, ani po anielskim oddziale. Powoli kończyła im się żywność, a o tej porze w lesie trudno było upolować zwierza, który nakarmiłby tyle osób. Co gorsza robiło się coraz zimniej i gdyby spadł śnieg, powrót do zamku bardzo by się wydłużył.
- Nie możemy go tak zostawić - zaprotestował Vin.
- Myślisz, że tego chcę? Nicholas się załamie! - warknął na niego dowódca. Blondyn westchnął lekko. Wszyscy byli zmęczeni i chcieli już wrócić do pałacu. W namiotach spało się niewygodnie, a w nocy łapały czasem mrozy. On sam tęsknił za swoim wygodnym łóżkiem, hałaśliwymi posiłkami w przytulnej jadalni, ćwiczeniami szermierki na dziedzińcu, a co wydawało mu się najdziwniejsze, za Lucyferem. Brakowało mu sarkastycznych komentarzy, zaspanej twarzy każdego ranka, drobnych szczegółów, które przecież nigdy nie miały większego znaczenia. Czasem, tuż przed zaśnięciem wyobrażał sobie, że przeczesuje palcami hebanowe loki i zatapia się w szkarłacie książęcych oczu. Szybko jednak odzyskiwał przytomność umysłu i karcił się za takie wizje.
Hariatan też chodził podminowany. Można to było podciągnąć pod nieprzewidziane trudności, ale Vin dobrze wiedział, że kapitan również na swój sposób tęsknił. Podczas tej wyprawy często ze sobą rozmawiali i demon przyznał się do swojego zauroczenia Larfem. Był jednak przekonany o jego obojętności.
- Musisz być ślepy – stwierdził wtedy blondyn, za co dostał mu się wieczorny patrol okolicy.
Teraz nie było im do śmiechu. Wszyscy lubili Ortisa, chociaż potrafił przygadać. Starał się jak mógł na stażu u Nicholasa i wróżyli mu, że kiedyś zostanie jednym z lepszych lekarzy Piekła. Wyglądało na to, że się mylili.
Hariatan miał rację. Musieli wracać. Z ciężkimi sercami, ale jakie było inne wyjście? Zrobili chyba wszystko, co mogli. O świcie czternastego dnia zaczęli pakować obozowisko.

~***~

Orion nie próbował już więcej torturować Ortisa. Szybko zrozumiał, że tak tylko sznuruje usta medyka i przemocą wiele z niego nie wyciągnie. Zamiast tego kazał go rozkuć i pozwolił swobodnie poruszać się po pokoju. Demon chodził od ściany do ściany, wściekły jak osa, próbując wszystkich możliwych dróg ucieczki, jednak kiedy na nic się to nie zdało, zwinął się w kłębek przy ścianie i nie ruszał przez dwa dni. Anioł zaczął się niepokoić, więc wszedł do środka pod pretekstem przyniesienia więźniowi jedzenia. Wtedy właśnie, zupełnie niespodziewanie Ortis wystrzelił ze swego miejsca, powalając kapitana na łopatki i usiadłszy na nim okrakiem zaczął okładać go pięściami po twarzy. Zanim udało mu się zrzucić z siebie demona, chyba stracił kilka zębów. W końcu jednak udało mu się przygwoździć mniejszego mężczyznę do ziemi.
- To było głupie - powiedział, trzymając wijącego się Ortisa za nadgarstki. Czarnowłosy splunął mu w twarz, a jego kolano boleśnie wbiło się w krocze anioła. Zaskoczony Orion jęknął, odruchowo osłaniając czułe miejsce przed następnymi ciosami, a medyk wykorzystał tą chwilę, by uciec w najdalszy kąt pokoju.
- Zboczeniec - zasyczał jak wściekły kot.
- P-przepraszam? - wykrztusił anioł, siadając na podłodze z twarzą wciąż wykrzywioną bólem. -To ty zaatakowałeś moje części intymne.
- Chciałeś mnie zgwałcić - najeżył się Ortis, krzyżując ręce na piersi.
- Chciałem cię powstrzymać przed zrobieniem miazgi z mojej twarzy, na litość! - Orion spojrzał na niego spode łba, powoli uspokajając oddech.
- Jasne. Widziałem jak się na mnie perwersyjnie gapiłeś, kiedy byłem nagi - demon podciągnął kolana pod brodę, siadając bokiem i nie spuszczając wzroku z kapitana. Ten podniósł się z cichym stęknięciem i uniósł ręce w obronnym geście.
- Tak, przyznaję, przyglądałem się, ale nie przyszło mi do głowy, żeby się do ciebie dobierać! - zapewnił. Czemu w ogóle się tłumaczy przed tym małym gadem, który przed chwilą prawie rozkwasił jego męskość? - W każdym razie, nie tknąłeś swojego jedzenia - podsunął mu tacę, unosząc brwi oczekująco.
- Wypuść mnie i wszystkich innych – rzekł Ortis. Spojrzenie jego ciemnych oczu świdrowało Oriona i przez chwilę anioł poczuł się niekomfortowo, jakby maleńkie wiertła przebijały się przez grubą skorupę gdzieś do jego i tak już pobudzonego sumienia.
- Wypuszczę jak mi powiesz wszystko o przemianie. Przysięgam na własne skrzydła - powiedział poważnie.
- Kłamca - warknął demon. Kapitan próbował coś z niego jeszcze wyciągnąć, ale on uparcie milczał. W końcu Orion postawił przed nim tacę, przycupnął na podłodze obok i siedział aż do zmierzchu. Żaden z nich nie odezwał się nawet słowem, lecz kiedy rano strażnik zajrzał do celi, talerz więźnia był pusty, a on sam drzemał sobie spokojnie na niewygodnej szpitalnej pryczy.
Od tamtej pory, anioł przychodził do swego jeńca codziennie. Na początku byli pogrążeni w ciszy, ale Orionowi szybko się to znudziło. Zaczął mówić o Niebie, o swoim domu i ogólnie o wszystkim co przyszło mu do głowy. Z czasem zauważył ukradkowe, ciekawskie spojrzenia, jakie rzucał mu Ortis.
- Dlaczego poszedłeś do wojska, skoro mogłeś być medykiem? - to było pierwsze pytanie zadane przez demona. Kapitan był zupełnie zaskoczony. Nie spodziewał się, że zainteresuje czarnowłosego. Zamyślił się nad odpowiedzią.
- Chyba wydawało mi się to bardziej bohaterskie. Byłem wtedy młody, walka ze złem była chwalebnym snem, który chciałem wypełnić. Rafael był zawiedziony, ale stwierdził, że będzie mnie wspierał - nagle zamilkł, zasępiając się nieco. - Nie byłby dumny, widząc mnie teraz. Michał też nie.
- Więc czemu to robisz? Po co chcesz o nas wszystko wiedzieć? - w jego ciemnych oczach anioł ujrzał nadzieję.
- Myślałem, że jeśli poznam mechanizm przemiany anioła w demona, będę w stanie ją jakoś odwrócić - wzruszył ramionami. Medyk zacisnął zęby z wściekłości.
- Odwrócić? Nie pomyślałeś o tym, że może żaden z nas nie chce trafić do waszego Nieba? Masz zamiar nas uszczęśliwiać na siłę? - warknął.
- Nie, nie o to mi chodziło... - Orion próbował załagodzić sytuację, ale demon wyraźnie go nie słuchał.
- Wynoś się stąd i nie pokazuj na oczy! Nie potrzebuję być wciągany w coś takiego! Chciałeś mnie oswoić? Jak psa? Mam swoja dumę, aniele - syknął. Kapitan zrozumiał, że najlepszym wyjściem będzie taktyczny odwrót, przynajmniej na daną chwilę. Wyszedł z celi, a za nim ciągnęły się chichoty podwładnych.
 
~***~

Następnego dnia Orion pozwolił Ortisowi opatrzyć pozostałych więźniów. Co prawda od jakiegoś czasu nie przeprowadzano na nich żadnych badań i rany zdążyły się już niemalże zasklepić, lecz demon był uparty. Pod okiem kapitana troskliwie zajął się każdym, nie tylko oglądając ciało, ale też dodając otuchy słowami. Orion przyglądał się jego poczynaniom z bezwiednym uśmiechem.
Kiedy wrócili do pokoju medyka, zauważył, że jest on dziwnie przygaszony. Widok braci więzionych w takich warunkach, przerażonych, bez nadziei musiał go boleć. Kapitan westchnął, patrząc w kierunku pozamykanych drzwi. Coraz częściej miał ochotę po prostu otworzyć je wszystkie i pozwolić swym jeńcom odejść, jednak coś go powstrzymywało. Nie chodziło nawet o sekrety, którymi mógł się z nim podzielić Ortis. Orion po prostu nie chciał się z nim rozstawać.
Wiedział jednak, że musi. Nie miał prawa ich tu przetrzymywać i źle się z tym czuł. Uczynił już wystarczająco wiele złego. Dopiero teraz zaczął się zastanawiać, kiedy właściwie nauczono ich nienawidzić demonów. Szybko też zrozumiał, że nikt im tego nie wpoił. Wielu młodych wojskowych z góry zakładało, że skoro oni są istotami wywodzącymi się od Bożych sług, ich przeciwnicy muszą być uosobieniem zła. Przypomniał sobie, że nieraz wyżsi rangą żołnierze chełpili się swymi kolekcjami rogów upolowanych wrogów. Niektórzy nawet jeździli na granicę, by łapać jakichś nieostrożnych piekielnych. O Limbo nawet nie było co mówić, pakty między Niebem a Piekłem w ogóle tam nie obowiązywały i w ogólnym chaosie nikogo nie obchodził los jednego czy dwóch demonów. Wtedy było mu to obojętne, teraz zdawało się chore.
W końcu podjął decyzję. Kazał swojemu oddziałowi pakować manatki i nie zważając na pełne oburzenia i niedowierzania spojrzenia, które śledziły go, gdy szedł po korytarzu, wypuścił więźniów. Na początku nie ruszali się ze swoich miejsc, przerażeni i podejrzliwi, lecz Ortis szybko zachęcił ich do wyjścia i wyprowadził na zewnątrz. Wtedy ruszyli przed siebie, jakby ich ktoś gonił, upojeni wolnością. Tylko medyk pozostał przed szpitalem, patrząc za swymi braćmi z pełnym ulgi uśmiechem. Orion stanął obok niego.
- Nie idziesz? - rzekł, wskazując głową na las. Medyk uniósł na niego ciemne oczy.
- Czemu nas puściłeś? Nic ci nie powiedziałem. Masz zamiar zrobić sobie polowanie, kiedy będziemy wystarczająco daleko? – spytał nieufnie. Anioł uśmiechnął się z politowaniem i pokręcił głową.
- Nie. Zrobiłem wielki błąd i skrzywdziłem wiele niewinnych istot. Jedyne co teraz mogę zrobić, to zwrócić im wolność  - odparł.
- Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o naszej anatomii i wszystkim innym, poszukaj w książkach. Jestem pewien, że w Limbo jakieś znajdziesz - powiedział cicho demon. - Co do przemiany, to nie jestem w stanie zdradzić ci, jak ona działa. Nikt jeszcze do tego nie doszedł. Istnieje wiele teorii, ale wszystkie są bezsensowne i niczym nie da się ich udowodnić. Minęło wiele czasu, odkąd upadł ostatni anioł. Teraz większość z nas albo powstaje z ludzi, albo po prostu się rodzi.
Kapitan spojrzał na niego, zupełnie zaskoczony. Nie spodziewał się, że demon cokolwiek mu zdradzi. Czyżby to była... Nagroda? Zaśmiał się lekko na samą myśl, która wydała mu się strasznie głupia, po czym uśmiechnął.
- Dziękuję ci, Ortisie. Zmieniłeś moje wyobrażenie o was. Gdyby okoliczności nie były takie, jakie są, postarałbym się cię lepiej poznać - wyznał, po czym wręczył demonowi wodze swojego gniadosza. - Weź Eola ze sobą. Czeka cię długa droga, prawda?
Ortis spojrzał w ciepłe końskie oczy i delikatnie pogłaskał aksamitny pysk.
- Tak… - odrzekł cicho, klepiąc lekko szyję nowego wierzchowca. Wskoczył na jego grzbiet i rzucił Orionowi ostatnie spojrzenie.
- Żegnaj, aniele - powiedział miękko. - Nie popełniaj więcej błędów.
Kapitan skinął głową. W milczeniu patrzył jak demon popędza konia i po chwili znika na ledwo widocznej, zarośniętej leśnej ścieżce.

~***~

Serius czekał na Nicholasa w niewielkiej, mało uczęszczanej restauracyjce na obrzeżach Lux. W stolicy strasznie trudno było znaleźć lokal, gdzie nie pokazywali się najważniejsi przedstawiciele szlachty. Doskonale znali syna Asmodeusza i delikatnie mówiąc, nie pałali do niego miłością. Dumni arystokraci wciąż bratali się ze swym pysznym księciem, gdyż w przeciwieństwie do prostych obywateli, nie ucierpieli tak mocno na kryzysie. Co za tym szło, wróg monarchy nie był mile widzianym towarzyszem posiłków, nawet mimo swego wysokiego pochodzenia.
Białowłosy cieszył się na spotkanie, jednak gdy tylko ujrzał lekarza, zrozumiał, że coś było nie tak. Nick był spięty, a jego mina ponura. Oczywiście Serius nie spodziewał się wylewnej radości, ale byłby wdzięczny, gdyby nie musiał obawiać się w każdej chwili ciosu w twarz.
- Nick, coś się stało? - zapytał, chcąc wiedzieć na czym stoi. Starszy demon podniósł na niego oczy, w których zabłysła iskierka gniewu.
- Ty idioto...To twoja wina...Gdyby nie ty i twoje głupie spotkania, nic by się nie stało! - warknął, zaciskając zęby. Jego dłonie drżały, ale usilnie starał się to ukryć.
- C-co? – zdziwił się młody szlachcic.
- Ortis... Mój uczeń... Wysłałem go z oddziałem księcia, bo wiedziałem, że jak się z tobą nie spotkam, to pewnie zrobisz coś głupiego... I nie wrócił! Nie wiem nawet, czy żyje! - krzyknął Nicholas, uderzając Seriusa w pierś. Jego palce zacisnęły się na białej koszuli i po chwili lekarz opierał czoło na ramieniu białowłosego. Ten objął go lekko i czekał, aż cały żal i złość na siebie uciekną z Nicka.
- Wszystko będzie dobrze... - powiedział miękko, korzystając z okazji, by powąchać miękkie włosy w kolorze kawy z mlekiem. Po chwili medyk odsunął się od niego i odwrócił szybko.
- Nic mi nie jest - rzekł stanowczo, wycierając szkła okularów. - No dobrze, dokąd się wybieramy?
- Możemy się przejść... - stwierdził Serius, po czym szybko podążył za towarzyszem, który nie czekając na niego ruszył przed siebie.

~***~

Vinrael jak co dzień wszedł do pokoju Lucyfera z samego rana. Książę udawał, że śpi, lecz tak naprawdę spod półprzymkniętych powiek obserwował ruchy swego służącego. Nie spodziewał się, że stracą kogoś podczas tej wyprawy, był to duży szok, zarówno dla niego jak i dla Nicka, który Ortisa traktował jak własnego syna. Uświadomił sobie, że blondyn również mógłby do niego nie wrócić. Była to bolesna myśl i właśnie to bardzo zaniepokoiło upadłego archanioła. W końcu przysiągł sobie, że nikogo więcej nie obdarzy tak lekkomyślnie uczuciem, a tu nagle zaczynał się przywiązywać do mężczyzny, który przecież niczym się od Seriusa nie różnił.
Vin jednak zdawał się zupełnie nieświadom burzy, jaką wzbudził w swym władcy. Rozsunął zasłony, pozwalając, by światło poranka zakłóciło nieco jego spokojny sen, po czym nalał do filiżanki ciepłej, parującej herbaty. Czując jej bogaty aromat, poczochrana głowa księcia zwróciła się w stronę blondyna, a czerwone, zaspane oczy zalśniły lekko.
- Spać - mruknął, nie dając po sobie poznać, że obudził się już wcześniej.
- Czeka cię spotkanie z dyrektorem opery, mój książę – uśmiechnął się Vin, podając mu naczynie. Lucyfer upił łyka i westchnął.
- Idę o zakład, że zaprosi mnie na premierę i się zmyje na spotkanie z kochankiem w Lux. Tylko po to przyjeżdża na te spotkania. Zawsze czuć go na kilometr jakimiś perfumami, które kosztują fortunę i widać, że zakłada najlepsze stroje. Jeszcze tylko kwiatów mu brakuje.
- Może zakochał się w waszej książęcej mości - zachichotał blondyn, wyobrażając sobie krótkonogiego, pulchnego demona o zaczerwienionych policzkach biegnącego z bukietem róż w dłoniach za dostojnym Lucyferem.
- Jego strata, jestem nieosiągalny - książę uniósł brwi, ale w jego oczach migały iskierki rozbawienia. - Któż może być mnie wart?
- Jestem pewien, że gdyby się taki znalazł, byłby naprawdę wyjątkowy - w głosie Vina nie było ani śladu ironii. Były archanioł poczuł gorąco na policzkach, ale służący najwyraźniej tego nie zauważył.
- Nie sądzę, żeby długo wytrzymał - powiedział, starając się ukryć gorycz. Nagle między jego łopatkami w miejscu, które byłoby pomiędzy skrzydłami, gdyby demon ich nie ukrywał, spoczęła ciepła dłoń, a w uchu zabrzmiał szept.
- Ja wytrzymuję.
Zanim książę zdołał odpowiedzieć, blondyn się odsunął, wziął tacę z herbatą i pospiesznie wyszedł z pokoju. Sam nie był pewien, co właściwie go napadło.

~***~

Ortis powrócił parę dni później. Miał szczęście, bo właśnie pogoda dopisywała przez cała drogę, jedynie kiedy już wjeżdżał do Lux, zerwał się ulewny deszcz. Eol parskał z oburzeniem, ale demon uniósł wzrok do nieba, pozwalając, by strugi wody spływały po jego twarzy, zmywając strach ostatnich tygodni.
Zanim ruszył w drogę powrotną, przyczaił się na skraju lasu, by sprawdzić, czy oddział Oriona naprawdę zamierza opuścić szpital. Gdy wyjechali następnego dnia, podążał za nimi aż do granicy i dopiero upewniwszy się, że odjechali w stronę Nieba, zawrócił do domu. Spał w przydrożnych karczmach. Chociaż nie miał pieniędzy, zawsze znalazł się ktoś kto potrzebował dobrego medyka, a z otrzymanego wynagrodzenia udało mu się uciułać na nocleg.
Teraz w końcu dotarł tam, gdzie było jego miejsce. Czas spędzony w opuszczonym szpitalu wydał mu się tylko złym snem. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś ujrzy pałac, a oto stał tutaj, na placu w stolicy i patrzył na wznoszące się na szczycie wzgórza mury. Bezpieczne mury, za którymi znajdował się jego dom. Spiął Eola piętami i pokonał ostatni odcinek drogi szybkim kłusem.
Na dziedzińcu nie było żywej duszy. Opasłe krople deszczu rozbijały się na kamieniach, kiedy prowadził swego konia ku stajniom. Karian siedział umoszczony wygodnie w sianie i czytał jakąś książkę. Z jego włosów jak zwykle na wszystkie strony sterczały niesforne źdźbła.
- Dzień dobry - powitał go Ortis z uśmiechem. Jak dobrze było zobaczyć znajomą twarz.
- Hej, Ortisie - odparł beztrosko koniuszy, po czym zerwał się na nogi, zupełnie zaszokowany. - Ortis! Przecież cię złapali! – zawołał, łapiąc medyka za ramiona i nim lekko potrząsając.
- Złapali... Ale już jestem z powrotem - wyjaśnił spokojnie czarnowłosy i wręczył mu wodze swego wierzchowca. - Poznaj Eola, przyniósł mnie aż spod granicy. Masz dla niego miejsce, prawda?
- Jasne, ale... Jak uciekłeś? - Karian nie powstrzymał się przed obejściem dorodnego bojowego konia dookoła. Z podziwem przesunął dłonią po jego błyszczącej sierści.
- To długa historia, naprawdę... - westchnął Ortis. - Nie mam ochoty na razie tego przeżywać od nowa. Idę się ogrzać, powiedzieć mistrzowi, że jestem i spać przez następny miesiąc.
- Wpadnij, jak będziesz chciał pogadać - koniuszy posłał mu jeden ze swoich grzejących serce uśmiechów. Medyk skinął głową i szybkim krokiem ruszył w stronę zamku.
Wieść o powrocie Ortisa rozeszła się błyskawicznie. Niektórzy jednak nie wierzyli, że anielski oddział tak po prostu pozwolił mu odejść i zaczęło krążyć wiele plotek. Mimo to nikt nie odważył się powiedzieć mu czegoś w twarz. Gdyby coś im się stało, to przecież od niego i Nicka zależało czy z tego wyjdą, czy zginą tragiczną śmiercią, bo doktor się pomylił.

~***~

Gdzieś daleko za Limbo, w olbrzymim pałacu ze strzelistymi wieżami sięgającymi chmur, archanioł Rafael siedział przy stole w bibliotece. Przed nim piętrzyła się sterta ksiąg o rozmaitych ziołach, a w prawej ręce trzymał zasuszony liść o dziwnym, drażniącym zapachu. Kiedy drzwi się otworzyły, podniósł błękitne oczy znad opasłego tomiszcza, by spojrzeć, kto wszedł. Na widok Oriona jego delikatną twarz rozjaśnił uśmiech.
- Dzień dobry, panie Rafaelu - kapitan rozejrzał się niepewnie dookoła. Nie chciał przeszkadzać archaniołowi w pracy. Uzdrowiciel jednak szybko zdjął z krzesła parę książek, robiąc młodemu żołnierzowi miejsce.
- Siadaj, siadaj! Co cię do mnie sprowadza? - spytał z zaciekawieniem. Kąciki ust białowłosego uniosły się lekko, kiedy przycupnął przy stole, starając się niczego nie strącić. Nawet pogrążony w pracy Rafael, albo raczej Rafi, jak nazywała go większa część niebiańskiego społeczeństwa, zawsze znajdował czas dla innych. Był on archaniołem o łagodnym, radosnym uśmiechu i oczach pełnych dobroci. Jego kędzierzawe, brązowe włosy upodabniały go do aniołka z książki dla dzieci. Zawsze skory do pomocy, znajdował dziwne upodobanie w opiece na zwierzętami, nawet tymi, które mogły połknąć go w całości. W każdym był w stanie dostrzec jakąś dobrą stronę.
Bardzo zmartwił się, kiedy Orion zdecydował przerwać trening na uzdrowiciela i dołączyć do wojska, ale wspierał byłego ucznia, chociaż od tamtej pory rzadko się widywali. Teraz przyglądał się mu z troską, bo zaduma i powaga na twarzy Oriona nie mogła umknąć oczom wyczulonym na zmartwienia.
- Chciałbym dokończyć szkolenie - powiedział kapitan z uspokajającym uśmiechem. - Oczywiście, jeśli nie będzie to problem.
Rafi rozpromienił się i chwycił dłoń anioła w swoje.
- Nie będzie! Ani trochę! - zapewnił. - Ale co z wojskiem?
Orion nie wytrzymał i roześmiał się serdecznie, widząc jego zafrasowaną minę.
- Będzie dobrze. Nie prowadzimy teraz żadnych walk i jeśli Regent podpisze sojusz z Lucyferem, umiejętności medyczne przydadzą mi się bardziej niż machanie mieczem.
- Ale co cię skłoniło do takiej decyzji? Kochasz walczyć - zapytał Rafael, przekrzywiając głowę. Kapitan westchnął w zamyśleniu.
- Dużo się wydarzyło... Popełniłem błędy, których pewnie nigdy mi się nie uda naprawić... Ale to już nieważne. Po prostu... Wszystko, co przeżyłem zostawiło mnie z wieloma pytaniami w sercu... Panie Rafaelu, czy demony są złe?
Archanioł Uzdrowień zmarszczył lekko brwi i zamknął swoją księgę, czując, że zapowiada się na dłuższą rozmowę.
- Demony nie są złe, Orionie - powiedział stanowczo. - To duma jest zła. Przekonanie naszych braci, że myślenie inaczej niż oni to grzech. Nie rodzimy się z nienawiścią w sercu, dopiero potem się jej uczymy. To jak z kłócącym się rodzeństwem. Będą na siebie źli, możesz nawet popierać jednego bardziej niż drugiego, ale to nie znaczy, że ten drugi jest zły! Nie różnimy się tak bardzo. Po prostu nie umiemy dojść do porozumienia.
- Więc kochać demona to nie grzech? - głos Oriona był cichy, a pytanie chyba bardziej skierowane do niego samego.
- Sam zdecyduj. Ale jeśli ci to pomoże, to ja dalej kocham mojego brata.
 
~***~
 
Dantalian przybył, kiedy Vin ćwiczył szermierkę na dziedzińcu. Wyjątkowo nie padało, więc służący chciał skorzystać z okazji. Nie spodziewał się wizyty szlachcica. Ten zeskoczył z konia z kocim wdziękiem i stukając obcasami, bez zawahania ruszył w stronę blondyna. Jego biodra kołysały się na boki kusząco, a spodnie mocno obciskały smukłe nogi i okrągłe pośladki. Miodowe loki zebrał w kucyk, by jego jasna szyja była odsłonięta. Wiedział, że Vinrael zawsze lubił zostawiać w tym miejscu różowe ślady.
- Witaj, Viniu - powiedział miękko, przywołując na twarz najbardziej ponętny uśmiech.
- Książę ma w tej chwili spotkanie, musisz poczekać - odparł spokojnie blondyn. Dantalian skrzywił się i tupnął obcasem.
- Dobrze wiesz, po co tu jestem! - zawołał, łapiąc nadgarstek służącego. - Złożyłem ci propozycję, kiedy ostatni raz się widzieliśmy! Jaka jest twoja odpowiedź?
Vin westchnął, wyrywając się z uścisku drugiego demona. Jego brązowe oczy były stanowcze i chłodne, co dziwnie zabolało.
- Nie jestem zainteresowany, Dantalianie. Wybacz. Dobrze mi tutaj. Nie lubisz księcia, jestem tego świadomy, ale nie wciągaj mnie w to - odpowiedział z powagą. Dantalian spuścił wzrok.
- Myślisz, że chciałbym z tobą być, bo nie lubię Lucyfera? - zapytał ponuro. - Przyszło ci do głowy, że może po prostu mi się podobasz?
Blondyn złagodniał. Jego ręka wsunęła się pod brodę szlachcica i uniosła ją lekko, zmuszając do spojrzenia na siebie.
- Przykro mi - powtórzył miękko. Dantalian westchnął.
- Mogę cię chociaż poprosić o jeden taniec na balu za tydzień? - zapytał. Coroczny jesienny bal maskowy był wielkim wydarzeniem. Książę już od jakiegoś czasu marudził z jego powodu. Wymagał on mnóstwa przygotowań oraz interakcji z nie zawsze lubianymi poddanymi. Mimo to nie mógł zrezygnować ze zwyczaju, szlachta zbyt lubiła wytworne zabawy. Zabawy, które raczej nie były dostępne dla służby.
- Jestem lokajem. Nie mogę tańczyć z arystokratą - zauważył Vin.
- Twój książę ci nie powiedział? Na tym balu możesz być kim zechcesz - prychnął blondyn, krzyżując ręce na piersi.
- W takim razie jeden taniec należy do ciebie – uśmiechnął się służący. Dantalian zmarszczył podejrzliwie brwi, ale przyjął tą obietnicę bez słowa. Wskoczył na konia i odjechał w stronę Lux. Vinerael westchnął. Zapowiadało się bardzo ciekawe przyjęcie.

____________________________________________________________

WR: Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale, oto nowy rozdział. Na początek wielkie dzięki za wszystkie komentarze, naprawdę zachęcają do pracy <3 Mam nadzieję, że ta część się wam spodoba, bo Scarlett trochę przy niej marudziła...Oj Vin, uważaj na słodkiego Dana, bo to chytra bestyjka, może ci napsuć krwi, hehe...

SC: Już mi szkoda Lucka w następnym rozdziale.... Oczywiście bez spoilerów, wszystko w swoim czasie, na razie cieszmy się smexualnymi wizjami Oriona i Vinem podrywającym Lucka~~ Marudzę tyle co zwykle, powinnaś się już przyzwyczaić, Rabbiciu, a teraz won do pisania następnego rozdziału -,- Komentarze zawsze mile widziane <3

niedziela, 12 stycznia 2014

Rozdział IV

Lucyfer nie był ślepy. Widział, że od paru dni jego służącego coś gnębi i szybko doszedł do wniosku, że ma to związek z wizytą Dantaliana. Spotęgowało to już i tak ogromną niechęć, jaką czuł do szlachcica. Przejrzał rejestry grzeszników, które kurzyły się gdzieś w specjalnie przeznaczonej do tego sali, próbując znaleźć jakieś powiązania Vina z blondynem, a gdy to nic nie dało, wybrał się złożyć wizytę osobie, która na pewno mogła mu pomóc wyjaśnić jego dziwne zachowanie.

~***~

Sąd Dusz unosił się gdzieś nad Limbo. Przez jego środek przepływała rzeka Styks, która spadała kaskadami w nieskończoną otchłań po obu stronach wyspy. Przewoźnik swoją łodzią dostarczał ludzkie dusze przed oblicze Najwyższego Majestatu, Raguela. To w jego rękach spoczywał ich pośmiertny los, jego wyrok wysyłał je do Edenu lub w otchłanie Tartaru, za jego sprawą mogły się stać aniołem lub demonem. On też miał wszystkie spisy żywotów każdego człowieka, od Ewy i Adama począwszy.
Lucyfer stanowczym krokiem wmaszerował do przedsionka, składając trzy pary ogromnych, błoniastych skrzydeł. Rzeka była dziś wyjątkowo ciemna i nieprzyjazna, a Przewoźnik Azrael właśnie wysadzał na brzeg kilka dusz. Na widok księcia uśmiechnął się uprzejmie.
- Jak on się dzisiaj ma? - spytał demon, wskazując głową na drzwi prowadzące do sali sądowej.
- Jak zwykle - odparł beztrosko skrzydlaty.
- Czyli mam przerąbane... - westchnął Lucyfer. - Cóż, raz kozie śmierć. Dziękuję ci, Azraelu.
To powiedziawszy zapukał do olbrzymich drzwi, po czym nacisnął ostrożnie klamkę i wsunął się do środka.
Pomieszczenie było wielkie i puste. Posadzkę wybrukowano czarno-białymi kafelkami, niczym olbrzymią szachownicę bez pionków. Jedynie na prawo do wejścia stała olbrzymia, wysoka ława, na której szczycie siedziała zupełnie nieproporcjonalna do jej rozmiarów postać uderzająca mocno młotkiem o pulpit.
- Do Tartaru z nim, nawet bez dyskusji! - warknęła, a przy duszy klęczącej przy katedrze pojawił się inny czarnoskrzydły anioł i wyprowadził grzesznika z sali.
- Raguelu, mogę cię prosić? - rzekł do niego książę, zanim kolejny nieszczęśnik stanął w drzwiach. Sędzia odwrócił się w jego stronę.
- Czy ty myślisz, że ja jestem na wakacjach? - fuknął, ale rozłożył szare skrzydła i wylądował przed Lucyferem na ziemi. - Czego do jasnej ciasnej znowu chcesz? Wygrzebałem dla ciebie duszę, żebyś sobie z niej zrobił lokaja, czy co tam chciałeś! Ile jeszcze będziesz zawracał mi głowę?
Demon bez słowa czekał aż piekląca się przed nim kulka nienawiści skończy swoją tyradę. Raguel był niższy od niego, co dawało mu pewnego rodzaju satysfakcję. Miał potarmoszone szarawe włosy i zawsze ubierał się na czarno-biało. Jedno z jego oczu zasłaniała opaska, a kolor drugiego przypominał mleko w szklance. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak dzieciak. Dopiero potem dostrzegało się olbrzymią siłę przyczajoną gdzieś w głębi jego spojrzenia. To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że dla Lucyfera był małym, naburmuszonym złośnikiem.
- Mógłbyś pokazać mi księgę Vina? Chcę coś sprawdzić - wtrącił, kiedy sędzia umilkł na chwilę, by złapać oddech.
- Nie mógłbyś go po prostu zapytać? - prychnął tamten, ale poczłapał w stronę drzwi. Lucyfer pogratulował sobie w myślach. Widać Azrael się mylił i Raguel miał wyjątkowo niezły humor.
Miejsce, gdzie znajdowały się spisane żywoty ludzkie było olbrzymią biblioteką. Regały sięgające wysokiego sufitu ciągnęły się niemalże w nieskończoność, przy nich stały kilkunastometrowe drabiny. Półki zapychały rzędy ksiąg, niekiedy grubych i ciężkich, a niekiedy złożonych jedynie z paru stron. Sędzia rozłożył skrzydła i wzniósł się w powietrze. Przez chwilę przesuwał palcem po grzbietach tomiszczy, aż w końcu wyciągnął jeden i wylądował obok księcia.
- Proszę – powiedział, wręczając mu książkę. Lucyfer otworzył ją i przez chwilę kartkował, aż znalazł to, co go gnębiło. Dantalian miał kontrakt z Vinem. Teraz wszystko było jasne. Pewnie ujrzawszy go u boku znienawidzonego władcy, opowiedział mu wszystko o jego przeszłości w swój pokrętny sposób. Czy blondyn uznał go za słabego? Nagły strach ścisnął klatkę piersiową księcia. A jeśli odejdzie? Nie chciał tego, przyzwyczaił się do Vinraela i perspektywa zostania samemu po raz kolejny wydawała mu się przerażająca. Zamknął wolumin z nachmurzoną miną i oddał go Raguelowi.
-Ej, wszystko w porządku? -skrzydlaty uniósł jedną brew, przyglądając się czarnowłosemu uważnie. Ten skinął głową powoli.
-Tak. Po prostu muszę z kimś porozmawiać.


~***~

Vinrael wszedł do gabinetu księcia, niepewien co go czeka. Lucyfer zazwyczaj nie wzywał go, kiedy miał jakieś zajęcia, a blondyn sam już się nauczył, kiedy jest czas na herbatę, czy ciastko. Czyżby czymś zawinił? Nie, raczej nie, ostatnio stracił ochotę na flirtowanie z książęcymi służącymi, oddając się całkiem swoim obowiązkom i rozmyślając nad słowami Dantaliana. Więc czemu władca chciał go widzieć tak nagle?
Lucyfer siedział za biurkiem, przeglądając jakieś papiery. Kiedy jego sługa wszedł, uniósł znad nich głowę. Wygląda na nieco zdenerwowanego, chociaż bardzo stara się to ukryć, zauważył Vin.
- Mój książę, czy coś cię trapi? - zapytał. Władca odezwał się dopiero po chwili milczenia.
- Wiem, kim jest dla ciebie Dantalian i domyślam się, co ci powiedział - jego szkarłatne oczy uważnie obserwowały twarz blondyna, badając reakcje. - Twoje zachowanie od jego wizyty się zmieniło, wydajesz się zamyślony i zakłopotany. Jeśli więc postanowisz odejść, nie będę cię zatrzymywał. Muszę jednak przyznać, że nie jesteś mi obojętny i wolałbym, byś pozostał u mego boku, jako że to twoją duszę wybrałem.
Vinrael przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Po tych wszystkich początkowych groźbach o Tartarze książę miałby po prostu pozwolić mu zrezygnować ze służby? Nie jest mu obojętny?
- Dlaczego uważasz, że planuję odejść? - chciał wiedzieć.
- Wiem, że mnie szanowałeś. Uważałeś za dobrego władcę, który dba o Piekło bez względu na wszystko. Teraz dowiedziałeś się, że prawie doprowadziłem je na skraj zagłady. Nie powiedziałem ci o tym, bo jestem zbyt dumny. Nie chciałem, żebyś mnie miał za sentymentalnego idiotę. Jesteś rozgoryczony, a Dantalian zapewne zaproponował ci jakąś alternatywę, więc co cię tu jeszcze trzyma? - westchnął Lucyfer, a jego młoda, przystojna twarz wydała się Vinowi zmęczona jak nigdy dotąd. Uśmiechnął się łagodnie i przykucnął, biorąc dłonie księcia w swoje.
- To, co zrobiłeś kiedyś nie ma znaczenia. Wręcz przeciwnie, jestem pewien, że to cenna lekcja z której wyciągniesz wnioski. Widzę demony, które cię otaczają, rozmawiam z nimi na co dzień. To na ich opiniach i słowach zbudowałem swój szacunek do ciebie, bo byli tu dłużej i wiedzą o tobie więcej. A moje zachowanie, cóż... Chciałem cię zapytać o twoją wersję, ale się bałem, że nie będziesz chciał o tym mówić.
Książę wyglądał na lekko zaskoczonego, lecz przez krótką chwilę na jego twarzy odmalowała się ulga. Cofnął ręce i podszedł do okna, by usiąść na parapecie. To jakiś nawyk, zauważył Vin, całkiem uroczy.
- Serius był synem Asmodeusza i jakiejś greckiej wieszczki - zaczął czarnowłosy, błądząc wzrokiem po widocznych w oddali lasach. - Mod przyprowadził go na bal, by oswoił się z dworem. Był wtedy młodzieńcem, pięknym i czarującym, roztaczał nieodparty urok, któremu nie potrafiłem się oprzeć. Nie ja jeden, jak się później okazało... Mieliśmy romans i choć krążyło wiele plotek o podbojach Seriusa, ja byłem zbyt zaślepiony, by przywiązywać do nich wagę. Nie byliśmy ostrożni, wykorzystywaliśmy każdą nadarzającą się okazję... Aż w końcu okazało się, że jestem w ciąży. Kiedy się dowiedział, nie chciał o tym nawet słyszeć. Powiedział, że to moja sprawa i jeśli będę mu narzucał ojcostwo, to odejdzie. W sumie teraz to rozumiem. Nie mogłem spodziewać się, że osoba, która sama dopiero co przestała być dzieckiem, zaopiekuje się innym. Serius był niedojrzały, Mod go rozpieszczał i nie nauczył się ponosić odpowiedzialności za swoje czyny.
Myślałem... Miałem nadzieję, że kiedy jego syn się urodzi, zmieni zdanie, ale nigdy nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. Przychodził i zaraz po seksie już go nie było. Wkrótce oczekiwałem kolejnego dziecka. Wtedy się wściekł i stwierdził, że z nami koniec. Następnego ranka znalazłem go w sali konferencyjnej, obcałowującego się z którymś z moich służących. Coś we mnie pękło. Wyrzuciłem go z pałacu i zabroniłem kiedykolwiek pokazywać mi się na oczy.
Wbrew temu co mówią, wtedy nie zamknąłem się w sobie. Byłem zły, było mi smutno, obiecałem sobie, że nigdy więcej się nie zakocham, ale państwo wciąż było dla mnie ważne. Po prostu skupiłem się na wychowywaniu Bastiena i Lawlieta, bo to oni byli dla mnie szczęściem. Nicholas bardzo mi pomagał. Ale kiedy moi synowie dorośli, zaczęliśmy się od siebie oddalać. Pewnego dnia zniknęli bez słowa. Rozesłałem za nimi ludzi, ale nikt ich nie znalazł. W końcu jeden wrócił z wiadomością dla mnie. Brzmiała ona „Tak będzie lepiej”. Od tamtej właśnie pory wszystko straciło dla mnie znaczenie. Kim byłem, skoro właśni synowie uważali, że lepiej im beze mnie? Może powinienem zginąć podczas buntu? Myślałem o śmierci, Vin. My, demony i anioły w pewnym wieku przestajemy się starzeć. Ale kiedy mamy dość, możemy przerwać własne życie. Zniknąć, jakby nigdy nas nie było. Nie zdobyłem się jednak na to, bo każdy poranek dawał mi na dzieję, że może, tylko może dzisiaj spuszczą most, a po nim do domu wrócą moi synowie i znów będziemy razem jakby nigdy nie odeszli. Pewnie żyłbym w marazmie, ślepy na cierpienia swoich ludzi, gdyby nie bunt.
Kilka lat temu generał Samaela, Mephisto, stwierdził, że ma dość. Przyjechał na krótką audiencję, podczas której uśpił mnie jakimś specyfikiem, który dodał do herbaty. Istnieje zaklęcie, które pieczętuje moc Lordów. Znaliśmy je wtedy tylko ja i Mammon, do tej pory nie wiem jak księga z nim dostała się w ręce tego zdrajcy, ale użył go na mnie i zamknął w najciemniejszym lochu. Miałem jeszcze swoją moc archanioła, lecz ta cela powstała dla równie potężnego jak ja i nie byłem w stanie się sam uwolnić. W ciemności myślałem tylko, jaki ze mnie głupiec. Dopiero, kiedy straciłem swój kraj, zrozumiałem do czego go doprowadziłem, a teraz ten cholerny tyran zasiadał na tronie, za który oddałem własne serce. Na szczęście moi Lordowie pozostali mi wierni i z ich pomocą pokonałem Mephisto i jego wojsko. Od tamtej pory staram się za wszelką cenę naprawić szkody, które wyrządziłem.
Książę zakończył, ale jego oczy dalej pozostawały wbite w horyzont. Vin uśmiechnął się i uklęknął przed nim na jedno kolano. Dopiero wtedy Lucyfer spojrzał na niego.
- W takim razie pozwól mi służyć sobie radą i mieczem, mój książę - powiedział lokaj łagodnie, ujmując jego dłoń i składając na jej wierzchu delikatny pocałunek. Czarnowłosy poczuł nagłe uderzenie gorąca na twarzy, jego ogon zadrżał i zaczął nerwowo śmigać na lewo i prawo. Zabrał rękę szybko i odwrócił się, by Vin nie widział rumieńców na jego twarzy.
- I dobrze w końcu to twoja praca - burknął. Uśmiech służącego tylko się powiększył.


~***~

Tajemniczy oddział anielski krążący w pobliżu granicy zaczął sobie śmielej poczynać. Z okolicznych domostw bez śladu znikały demony. Lucyfer postanowił wysłać niewielki oddział pod wodzą Hariatana.
Nicholas westchnął. Wiedział, że powinien wyruszyć razem z nimi, ale nie sądził, że zdoła wrócić przed umówionym spotkaniem z Seriusem. A gdyby tak się nie stało, to kto wie, co by strzeliło temu idiocie do głowy...
Medyk nienawidził się z całego serca. Wiedział dobrze, co szlachcic zrobił księciu, sam przecież pofatygował się i zapoznał jego śliczną twarzyczkę ze swoją pięścią. Potem raz, tylko raz zwrócił się do niego o pomoc i teraz po prostu nie mógł się od niego opędzić. A co najgorsze, wcale nie był niechętny. Ich ostatnie spotkanie było bardzo przyjemne, młodszy demon ani razu nie spróbował go tknąć. Wydawał się naprawdę wdzięczny, że Nick poświęca m swój czas. Lekarz bardzo starał się odpokutować te zdradzieckie uczucia praktycznie wyżywając się na Vinie, ponieważ nie chciał, by jego przyjaciel cierpiał po raz kolejny... Bzdura. Musiał po prostu zatuszować poczucie winy, że spotyka się z jego byłym.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk otwierających się drzwi. Ortis położył mu przed nosem stertę papierów i skrzyżował ręce na piersi.
- Mistrzu, zakochałeś się, czy coś? Chodzisz z głową w chmurach - powiedział oskarżycielsko. Nick westchnął.
- Po prostu jestem strasznie zmęczony - rzekł, pocierając czoło ręką. - Hej, Ortisie, mogę mieć do ciebie prośbę?
- Jasne, mistrzu. Jakieś ziółka ci zaparzyć? - czarnowłosy przysiadł na krześle i uśmiechnął się lekko Medyk pokręcił głową.
- Możesz się udać w teren z oddziałem Lucyfera zamiast mnie? Jesteś już na to gotowy - poprosił z niewyraźnym uśmiechem. Oczy chłopaka zabłysły, niczym dwie gwiazdy.
- Naprawdę?
- Jasne, praktykujesz tu już chyba z dwadzieścia lat - Nicholas klepnął go w ramię. - Dasz radę. Powiedz księciu, że cię wysyłam w swoim zastępstwie.
- Nie zawiodę! - przyrzekł Ortis i niemalże wyfrunął z gabinetu z szerokim uśmiechem na ustach.

~***~

Lucyfer przechadzał się wzdłuż szeregu swoich żołnierzy. Wyprężone na silnych, końskich grzbietach demony z błyszczącą bronią u pasów i wolą walki w oczach wyglądali niczym posągi starożytnych wojowników. Książę uśmiechnął się z dumą do Hariatana. Wiedział, że nie musi do takiej drobnostki wysyłać Nerafeda. Kapitan doskonale sobie poradzi.
Gdyby nie fakt, że zdarzenia mały miejsce na granicy w okręgu Belphegora, książę poprosiłby Lorda, by sam zainterweniował, jednak Pan Lenistwa nie posiadał własnego wojska. Czarnowłosy westchnął z bólem nad kłopotliwością swej szlachty.
Doszedł do końca szeregu i uniósł głowę na ostatniego z żołnierzy. Vin uśmiechnął się do niego miękko z grzbietu białej, bojowej klaczy. Oj, Lucyfer już żałował, że uległ prośbom służącego i zgodził się puścić go z oddziałem. Jednak nawet sam Hariatan zapytał księcia, czy nie mogliby zabrać blondyna ze sobą i to przeważyło szalę.
- Jeśli ma się uczyć, to takie wypady będą najlepsze na początek - argumentował kapitan i zirytowany władca wydał w końcu pozwolenie. Spojrzał na Vinraela spode łba i odszedł nieco do tyłu, by mieć całą formację w zasięgu wzroku.
- Po pierwsze - zaczął swoją mowę pożegnalną. - Spróbujcie rozwiązać sytuację pokojowo. Nie wiemy o co chodzi, a jeśli bez pardonu napadniemy na niebiańskie wojska, całe pertraktacje pokojowe może szlag trafić. Nie o to nam chodzi, prawda? Jesteście żołnierzami, ale przede wszystkim cywilizowanymi istotami, które wiedzą, kiedy zacząć machać mieczem. Jestem pewien, że w akademiach wojskowych wyłożyli wam to bardzo dokładnie. Jeśli będą bardzo uparci, złapcie dowódcę i przyprowadźcie go do mnie. Jesteście w stanie to zrobić bez pozbawiania go głowy. A co najważniejsze, wróćcie wszyscy żywi - przy ostatnich słowach jego wzrok tylko na ułamek sekundy spoczął na Vinie. Larf przy boku księcia wygiął usta w podkówkę, patrząc na Hariatana. Dowódca posłał mu odważny, uspokajający uśmiech bohatera i ściągnął wodzę swojego konia.
- Za mną, chłopcy! Trzeba obić parę pierzastych tyłków! - zawołał gromko, po czym wbił pięty w boki wierzchowca i poprowadził galopem cały oddział przez most.
- Co ja mówiłem o obijaniu... - westchnął Lucyfer, kiedy wojsko zniknęło im z oczu.

~***~

Kapitan Orion z trudem odkręcił zardzewiały kurek. Żółtawa woda pociekła do brudnego zlewu i przez chwilę anioł nie miał ochoty włożyć pod nią rąk. W końcu jednak przełamał się i zaczął zmywać z palców czerwone ślady krwi. Za jego plecami para skrzydlatych w fartuchach wynosiła z sali pojękującego cicho, półprzytomnego z bólu demona. Orion rzucił za nimi krótkie spojrzenie i westchnął lekko. Przyjechał tu z niewielkim oddziałem żołnierzy i paroma medykami. Był to samowolny wypad i nikt o nim nie wiedział. Zanim został kapitanem, anioł przeszedł u Rafaela szkolenie medyczne. Już na początku zastanowił go proces przemiany, który zachodził, kiedy jakiś skrzydlaty zostawał wygnany z Nieba. Zdobywszy po wielu latach środki na taką wyprawę, po cichu przeniósł się do Limbo i wraz ze swoim zaufanym wojskiem doprowadził do jako - takiego użytku opuszczony szpital tuż przy granicy z okręgiem Belphegora. Miejsce zbudowano dawno dla ofiar jakiejś zarazy, a po zakończeniu epidemii opuszczono pospiesznie. Było ono na odludziu, ponieważ chorych trzeba było trzymać z dala od ośrodków miejskich. Skrzydlaci robili nocne wypady i łapali samotne demony, by potem móc je dokładnie przebadać.
Rezultaty nie były takie, jakich się spodziewał. Anatomia demonów okazała się praktycznie niczym nie różnić od anatomii aniołów. Mieli to samo serce, te same kości, podobną skórę i włosy. Tylko skrzydła zamiast pierzastych były błoniaste jak u nietoperza, z czaszki wystawały rogi różnych kształtów i wielkości, a kręgosłup przechodził w długi ogon. Orion odkrył jednak, że owe części ciała nie tylko najczęściej pozostają ukryte, lecz też są wrażliwe podobnie do anielskich skrzydeł. Piekielni mieli nawet czuły, intymny punkt między łopatkami, którego stymulacja doprowadzała ich do podniecenia seksualnego. Wszystkie te odkrycia nieco przerażały kapitana, który zaczynał powoli rozumieć, że to, co robi nie jest nawet w najmniejszym stopniu humanitarne. Jego obiekty badań w bólu krzyczały imiona swoich bliskich, a z ich oczu płynęły łzy o takim samym składzie chemicznym jak łzy ich niebiańskich braci. Powoli uświadamiał sobie, że z zimną krwią torturował istoty nijak nie gorsze od niego.
Ocknął się z ponurych myśli dopiero, kiedy woda przestała lecieć. Wytarł ręce w jakąś szmatę z przekleństwem na ustach i opuścił salę, kierując się w stronę swojego gabinetu. Usiadł na skrzypiącym krześle i zaczął chyba po raz setny przerzucać papiery z notatkami. Nic się nie zmieniło i opisy eksperymentów dalej brzmiały jak zwykła, bestialska tortura.
Nagle drzwi się otworzyły i młody, nieopierzony jeszcze żołnierz stanął przed burkiem z głębokim ukłonem.
- Panie Orionie, po granicy krąży jakiś odział demonów. Chyba nas szukają - powiedział, a w jego głosie brzmiało czyste przerażenie. Pewnie nigdy jeszcze nie widział piekielnego żołnierza na oczy.
- Nie znajdą nas tu - uspokoił go skrzydlaty.
- Tak jest! - zawołał z ulgą młokos. Jego mina jednak zrzedła nieco, gdy zauważył, iż wyższy rangą skrzydlaty głęboko się zamyślił.
- Albo i nie... - powiedział powoli. - Wojsko na pewno ma medyka, który mógłby opowiedzieć mi to, czego jeszcze nie wiem... A jeśli się nie zgodzi mówić, to parę cięć na pewno go zachęci...
Uśmiechnął się drapieżnie i nie zważając na cichy jęk młodego anioła, wyszedł gromadzić wojsko.

~***~

Na początku wysłali zwiadowcę, który odnalazł książęcy oddział i po cichu podążał jego śladem. Cała akcja musiała być szybka. Inicjują potyczkę wieczorem, gdy demony już są w rozbitym obozie, ktoś zakrada się na tyły i łapie medyka, po czym uciekają do lasu, zanim oddział zdoła się pozbierać po szybkim ataku. Proste.
Tak też się stało. Piekielny oddział ani trochę nie spodziewał się wieczornego najazdu, ale postawili dzielny opór. Orion musiał oddać honor dowódcy i paru jego towarzyszom, którzy błyskawicznie postawili już nieco podchmielonych żołnierzy na nogi. Udało im się nawet wyprzeć nieprzyjaciela za strumień, za co anioł nawet był im wdzięczny, bo stamtąd ucieczka była o wiele łatwiejsza. Wszystko poszło jak po maśle. Paru zbyt entuzjastycznych wojskowych rzuciło się za nimi w pogoń, jednak szybko ich zgubili w lesie, który bądź co bądź już trochę poznali.
Hariatan zaklął siarczyście, widząc wracających z pustymi rękami wojów. Sielankowy wieczór przerwał zupełnie losowy i bezsensowny najazd, a do tego jego zwiad, który powinien z łatwością wyprzedzić ciężkie, bojowe konie zgubił narwańców w lesie.
- Co to do licha miało być? - warknął kapitan. - Tak się zachowuje zgraja leśnych dzikusów, a nie szanujące się wojsko! Postradali rozum, czy co!?
Usiadł ciężko obok Vinraela, który przycupnął na jakimś kamieniu i intensywnie myślał. Dookoła demony powoli zaczynały doprowadzać obóz do porządku.
- Może próbowali odwrócić naszą uwagę? - odezwał się nagle blondyn w zamyśleniu. Hariatan uniósł brwi.
- Jeśli masz rację, to chyba średnio im wyszło. Nie zabrali zapasów, leków, ani nikogo nie zabili.
- Może... - zaczął Vin, ale przerwał mu jakiś młody żołnierz, który wybiegł właśnie z namiotu medycznego.
- Panie Hariatanie! Panie Hariatanie, sir! Złapali Ortisa!
- Co?! - kapitan poderwał się gwałtownie. - Szukałeś wszędzie?
- Wszędzie! Zniknął! - odparł posłusznie demon.
- Niech to wszystko szlag! - warknął Hariatan, czując ogromną ochotę, by coś rozwalić.

~***~

- Umieściliśmy medyka w celi – oznajmił z dumą żołnierz, ten sam, który doniósł mu o oddziale na granicy. Orion zmierzył go wzrokiem. Widać było, że młody, niedoświadczony. Chciał się wykazać przed dowódcą, zdobyć uznanie. Anioł wstał zza biurka i rozprostował skrzydła.
- No dobrze, pokaż mi go, em… - spojrzał na podwładnego pytająco.
- Rufiusz! – zawołał radośnie anioł. Orion skinął głową, przekonany, że zapomni gdy tylko tamten zniknie mu z oczu.
Został zaprowadzony do skrzydła dla więźniów. Strażnik usłużnie otworzył drzwi jednej z celi. Przykuty do ściany klęczał tam demon o czarnych włosach związanych w krótkiego kucyka. Nawet pomimo żałosnej sytuacji w jakiej się znajdował, jego spojrzenie było wyzywające. Na twarzy miał kilka paskudnych szram, zapewne od bicza.
- Proszę, proszę… - Orion nachylił się i ujął go za brodę. Demon wyrwał się i kłapnął zębami, jakby chciał mu odgryźć palce.
- Nic wam nie powiem – syknął jadowicie, szarpiąc się w kajdanach.
Anioł uniósł brwi z aprobatą. Zazwyczaj złapani kulili się przy ścianie, kwiląc z przerażenia.
- Jesteś medykiem, tak? – zapytał. – Możesz zdradzić swoje imię?
- Chyba dlatego mnie tu ściągnąłeś? I po cholerę ci ono, skoro i tak zabijesz mnie jak psa? – warknął demon, patrząc na niego z nienawiścią. – Tylko to potraficie, prawda? Nie macie o nas pojęcia, a myślicie, że macie prawo robić z nas zabawki!?
Orion skrzywił się lekko. Czy tak piekielne społeczeństwo widziało jego braci? Cóż, nic dziwnego, w końcu on sam jeszcze niedawno miał demony za zniekształcone złem bestie bez zasad moralnych i wartości.
- Nazywam się Ortis, ale wątpię, że to cię powstrzyma – dodał złapany z pogardą. – No dalej, zniszcz mnie.
- Nie mam zamiaru robić ci krzywdy, o ile mnie do tego nie zmusisz - pokręcił głową skrzydlaty. - Jeśli jednak zgodzisz się na współpracę i opowiesz, co chciałbym wiedzieć, puszczę ciebie i wszystkich, których złapałem wolno.
W ciemnych oczach przez jedną chwilę odbiła się nadzieja, ale zaraz zastąpiła ją złość.
- Ty cholerny dupku. Jeśli ci cokolwiek powiem, zabijesz nasz wszystkich! - oskarżył, szarpiąc się w więzach.
Orion westchnął. Nie miał czasu na zabawę. Oddział wojskowych na pewno nie porzuci swego medyka. Już wcześniej anioł ocenił, że byłoby im trudno zwyciężyć z demonami, a jeśli tamci wezwą posiłki, w ogóle stracą szansę na powrót do Nieba. Nie miał też wątpliwości, że prędzej czy później ich kryjówka zostanie odkryta. Z ciężkim sercem kazał przenieść Ortisa na salę operacyjną.
 __________________________________________________________________

 WR: Tak, nadeszła niedziela, czas na kolejny rozdział~~ Wyjątkowo dobrze mi się go pisało, więc mam nadzieję, że nie zawiedzie waszych oczekiwań...Jeśli chodzi o mechanizm pisania bloga, to żeby rozwiać wszystkie wątpliwości ja piszę, Scarlett bethuje, ale mam nadzieję niebawem zmienić ten stan rzeczy i zachęcić ją do wrzucania swoich dzieł, bo wierzcie mi, są o wiele lepsze od moich <3 Dziękuję serdecznie wszystkim, którzy komentują bloga, liczę że w miarę jak będziemy pisać jeszcze bardziej polubicie nasze kochane dzieci <3

 SC: Słodki VinLuc jest słodki~~ Phew, ledwo wyrobiłam się z bethowaniem tego wszystkiego, więc za ewentualne błędy przepraszam. Niebawem do naszej linkowej sekcji zostanie dodany kolejny odnośnik - nasz własny, PnSowy Deviantart~~ Będziemy na nim zamieszczać wszystkie prace związane z naszymi ukochanymi postaciami i wymyślonym przez nas światem. Cross-overy i dużo yaoizmu gwarantowane~~

niedziela, 5 stycznia 2014

Rozdział III

Po zebraniu Lordowie rozeszli się po zamku. Lucyfer, Asmodeusz i Lewiatan rozpoczęli grę w karty. Wkrótce dołączył do nich znudzony Mammon, Belphegor drzemał zaś na pobliskiej kanapie. Gdzie się podziewał Samael, tego nikt nie był w stanie powiedzieć.
Beelzebub natomiast, upewniwszy się, że Pan Rozpusty zajęty jest namawianiem towarzystwa na chociaż jedną partyjkę rozbieranego pokera, zakradł się po cichu do kuchni. W środku zastał z tuzin kuchcików uwijających się przy przygotowywaniu kolacji. Przy największym z garów zaś stał ciemnoskóry demon o granatowych włosach, ubrany w biały fartuch. Mieszał zawartość kotła wielką chochlą i co jakiś czas nachylał się, by jej spróbować.
- Ganderiusie! - zawołał Lord Obżarstwa, wymijając nieco spłoszonych kucharzy. Szef kuchni oderwał wzrok od bulgoczącej zupy i rozpromienił się.
- Panie Beelzebubie! To zaszczyt pana tutaj widzieć! - wykrzyknął.
- Mówisz to za każdym razem, kiedy tu przychodzę. To chyba lekka przesada - uśmiechnął się Beelzebub. Jego wzrok powędrował do zakratowanych okien. - Składniki ci uciekają?
- Nie - skrzywił się Ganderius. - To Lianes, ogrodnik. Ciągle się zakrada. Parę razy oberwał chochlą, ale widać nic go to nie nauczyło. Najgorsze jest to, że rzadko cokolwiek podkrada. Przychodzi tylko żeby mnie irytować.
- Jesteś taki prostolinijny - zaśmiał się z politowaniem Pan Obżarstwa. - Może po prostu cię lubi?
Tak jak podejrzewał, czekoladowe policzki kucharza pociemniały jeszcze bardziej, kiedy machnął chochlą, jakby chciał odpędzić od siebie taką myśl.
- Mierzi mnie, nie mogę go znieść! - zaprotestował zapalczywie.
- Tak, tak. No, to daj mi skosztować, coś tam upichcił, mój drogi uczniu - roześmiał się szlachcic i resztę jedzenia przygotowali wspólnie.
W salonie tymczasem rozgrywka trwała w najlepsze. Asmodeusz właśnie zgarnął całą stawkę, podśmiewając się ze zgrzytającego zębami Mammona. Długo jednak jej nie potrzymał, bo Lewiatan jakimś cudem skompletował karetę i wszystkie pieniądze przeszły do niego. Zaczęli się kłócić i nawet Belphegor wstał i przyczłapał wtrącić swoje dwa grosze. Lucyfer zaś tylko siedział i patrzył, ale Vin, który przyszedł poproszony o herbatę, zauważył, że na jego ustach błąka się nikły uśmiech pełen...Tęsknoty? Czułości? Nie umiał określić, jednak na ten widok poczuł dziwne ciepło.
- Mimo że tak marudziłeś, cieszysz się z ich towarzystwa, prawda? - wyszeptał, nalewając napoju do filiżanki księcia. Ten spojrzał na niego i westchnął.
- Żartujesz? Przecież to moja rodzina - odparł, po czym spojrzał na karty w swojej ręce. - Hej, chłopcy, mam fula.
Lewiatan i Asmodeusz puścili swoje kołnierze i ze zrezygnowanym westchnieniem zjechali na fotele.

~***~

Po kolacji Lucyfer wezwał Vinraela do swoich komnat. Kiedy służący się pojawił, książę siedział na parapecie w samej koszuli nocnej, wpatrzony w rozgwieżdżone niebo. Końcówka jego ogona spokojnie kołysała się na boki.
- Przeziębisz się - rzekł miękko Vin, biorąc wiszący na oparciu krzesła gronostajowy płaszcz i okrywając nim jego ramiona.
- Jestem zmęczony - mruknął czarnowłosy, opierając głowę o ścianę. - Zawsze tak jest po spotkaniach z nimi.
- Są zupełnie inni, niż sobie wyobrażałem - przyznał blondyn.
- Chcą zadośćuczynić. Podczas kryzysu niewiele robili, by naprawić sytuację. Byli skupieni na sobie. Tak jak i ja - westchnął Lucyfer, podciągając kolana pod brodę.
Vinrael w milczeniu nalał herbaty do filiżanki. Z tysiąca pytań, które chciał zadać księciu nie potrafił wybrać jednego. Larf mówił mu, że nawet jeśli człowiek przeżyje przemianę w demona, nie tracąc przy tym zmysłów, wiele z nich zostaje na lodzie bez środków do życia i perspektyw. Nie udaje im się długo wytrwać, najczęściej giną z głodu w jakichś zaułkach lub w lesie. Jego ominął taki los i gdy już zrozumiał, jakie miał szczęście, chciał się jakoś odwdzięczyć Lucyferowi. Mimo to brakowało mu pomysłu.
- Jak było w Niebie, książę? - zapytał w końcu, podając czarnowłosemu filiżankę. Ten objął ją dłońmi i delikatnie podmuchał. Zanim się odezwał, minęła chwila.
- Było dobrze. Najłatwiej będzie ci to porównać do domu rodzinnego. Kiedy jesteś dzieckiem, wszystko wydaje się łatwe. My też byliśmy dziećmi, Vinraelu. Bawiliśmy się i dokazywaliśmy pod czujnym okiem serafinów, którzy dali nam życie. Większość z nich spędzała dni na medytacji i modlitwie, jednak kilku troszczyło się o nas jak o własnych potomków. Wychowaliśmy się w bezpiecznym kokonie, nie znając goryczy dorosłego życia.
Ja i moi trzej bracia zostaliśmy stworzeni pierwsi. Po nas było trzech kolejnych, po jednym każdego dnia. Byliśmy archaniołami, przyszłymi władcami Nieba. Cóż... Nie wszystkim to wyszło, jak widzisz na załączonym przykładzie - książę zamilkł i przez chwilę sączył herbatę w ciszy. Jego spojrzenie było nieobecne, jakby myślami przebywał tysiące lat wstecz. W końcu, odłożywszy filiżankę na spodek, zeskoczył z parapetu i położył się na łóżku tyłem do Vina.
- Wiem, że chcesz jeszcze o coś zapytać - mruknął z przymkniętymi oczyma. - Nie krępuj się. I nie stój tak, to upiorne. Siadaj.
Vin niepewnie przycupnął na brzegu materaca.
- Opowiedz o swoich braciach - poprosił. Lucyfer przewrócił się ma plecy i spojrzał w baldachim nad sobą.
- Nie ma dużo do opowiadania - stwierdził. - Jak już mówiłem, jest ich trzech. Najstarszy, Michał, objął dowództwo nad wojskiem. Pamiętam go jako prostolinijnego, ale porywczego. Bardzo o nas dbał. Uwielbiał walczyć, to on mnie nauczył tego, co umiem teraz. Pomagał mi budować latawce... - książę zamilkł na chwilę. Jego twarz pociemniała. - Kiedy się zbuntowałem... To on wyszedł mi z armią naprzeciw. Bał się. Do tej pory pamiętam, jak miecz drżał mu w rękach. Nie przestał nawet, gdy przytknął mi jego koniec do gardła. Niedojrzały, sentymentalny idiota... No, nieważne. Po Michale był Gabriel. Rany, jak my się nie znosiliśmy. Chyba byliśmy do siebie zbyt podobni. Gabriel zawsze miał problem z wyrażaniem uczuć. Teraz jest Regentem Nieba i wierzę, że dobrze im się powodzi pod jego rządami. Cokolwiek by o nim nie mówić, ma głowę, by przewodzić. No i jeszcze Rafi, to znaczy Rafael. Kochany dzieciak. Największy uzdrowiciel w całym Niebie. Uwielbiał zwierzątka, nawet takie, które mogły mu odgryźć głowę i każdego potrafił zmiękczyć. Czasem... - Lucyfer zachichotał cicho na wspomnienie. - Czasem przyprowadzał do domu któregoś ze swoich pupilków... Wielkie pająki, węże z kilkoma głowami... I wszystkie one zmieniały się przy nim w rozbrykane szczeniaczki - twarz księcia spochmurniała, kiedy znów odwrócił się od Vinraela. - Ale to nieważne. Już nie są moją rodziną. Byliśmy rozdzieleni przez tysiąclecia, nic nie jest w stanie zwrócić nam tego czasu. Nawet gdy zawrzemy pokój... Pozostaniemy sobie obcy.
- Nie powinieneś się tak poddawać! - zaprotestował blondyn. - Jasne, tych lat nie da się nadrobić, ale nie zaszkodzi spróbować odnowić stosunków! Jeśli zrobisz pierwszy krok to na pewno to docenią! Przecież cię kochają, prawda? Kochali przynajmniej…
- Skąd możesz wiedzieć!? Jesteś człowiekiem, nie rozumiesz, co znaczą wieki waśni! - Lucyfer zerwał się z łóżka, by spojrzeć na swego lokaja. Jego dłonie drżały lekko, zaciśnięte w pięści.
- Książę...Ty się boisz... - wyszeptał zaszokowany Vin. Nie uważał czarnowłosego za osobę pozbawioną uczuć, o nie. Ale nie sądził też, że Lucyfer tak po prostu się przed nim obnaży. Z drugiej strony książę chyba sam nie do końca rozumiał swoich emocji. Teraz jego ramiona opadły nieco, a wściekły grymas na twarzy złagodniał. Czerwone oczy pociemniały żalem.
- Jestem dla nich wyrzutkiem - powiedział zaskakująco miękko, jakby tłumaczył coś dziecku. - Przeciwnikiem, wrogiem... Nie da się tego po prostu zapomnieć.
- Ale da się spróbować - nie ustępował Vinrael. Lucyfer wbił zasmucone spojrzenie gdzieś w ścianę i przez chwilę siedzieli w milczeniu. Potem książę westchnął krótko i skulił się wygodniej na posłaniu.
- Idź spać, Vin - mruknął, wtulając twarz w poduszkę. Blondyn uświadomił sobie, że pierwszy raz zdrobnił jego imię. Podobało mu się, jak brzmiało na książęcym języku.
- Dobranoc, najjaśniejszy - powiedział z uśmiechem, naciągając kołdrę na ramię Lucyfera. Przed wyjściem zdmuchnął jeszcze stojącą na stoliku nocnym świecę i cały pokój pogrążył się w ciemności.

~***~

Lordowie wyjechali nazajutrz po śniadaniu i Lucyfer wrócił do swych książęcych obowiązków. Vin ćwiczył szermierkę na dziedzińcu. Hariatan uważał, że robi postępy, ale dalej traktował go raczej chłodno. Larf zawsze przyglądał się ich sparingom, wodząc za żołnierzem maślanym wzrokiem.
- On nie ma pojęcia, że istnieję - westchnął kiedyś z żalem. Vinrael wiedział doskonale, że to nieprawda. Wielokrotnie zauważył, jak dowódca po wyjątkowo udanym pchnięciu rzuca ukradkowe spojrzenie swego wiernego kibica, sprawdzając czy wywarło ono odpowiednie wrażenie. Dziwnym trafem też, kiedy Larf był w pobliżu zdejmował koszulę częściej, niż kiedy ćwiczył z blondynem sam.
Mijały miesiące i ciepłe lato zmieniło się w jesień. Ogrody zatętniły gamą ciepłych barw, od jasnych żółci, po czekoladowe brązy, a gałęzie zaroiły się od zwierząt szukających zapasów na zimę. Ganderius narzekał, że Lianes ostatnio wyjątkowo często pojawia się w kuchni i podbiera jakieś przekąski dla pałacowej fauny. Vin zapytał kiedyś Larfa, dlaczego ogrodnik tak bardzo lubi narażać swoje zdrowie w konfrontacji z chochlą. Ten roześmiał się tylko krótko i wyjaśnił, że Lianes obiecał wyznać miłość kucharzowi tylko wtedy, kiedy ten go w końcu złapie.
Blondyn zdołał poznać już chyba wszystkich z pałacowej służby. Tristana wolał unikać jak ognia, jednak bliżej zaprzyjaźnił się z dość nietypową parą, Arcynusem, który słynął ze swoich odważnych dowcipów, zazwyczaj bardzo prostych w swojej głupocie i jego narzeczonym Narcisem. Lubił przebywać z książęcym kronikarzem, Nevio i często znosił niekończące się gadanie Felixa, wyjątkowo roztrzepanego i entuzjastycznego nadwornego wynalazcy. Z Nicholasem dalej łączyły go chłodne stosunki, chociaż nadal nie potrafił powiedzieć co właściwie medyk do niego cierpi. Za to jego uczeń Ortis to zupełnie inna historia. Flirtowali trochę na początku, gdy Larf ich sobie przedstawił i mimo, że lodowate spojrzenia Nicholasa skutecznie odstraszyły Vina, wciąż całkiem dobrze się dogadywali.
Z czasem rosła też sympatia blondyna do Lucyfera. Na początku był to jedynie szacunek i chęć pomocy, teraz jednak Vinrael musiał przyznać, że lubi samo towarzystwo księcia, jego sarkastyczne poczucie humoru, a nawet częste narzekanie. Znalazł w sobie zdumiewające pokłady cierpliwości w stosunku do władcy.
Wciąż nie dowiedział się, czym spowodowany był długoletni kryzys. Nie drążył tego jednak, świadom, że każde państwo ma swoje wzloty i upadki, których przyczyną bywa wiele czynników. Przy odrobinie cierpliwości, wszystko w końcu musiało poukładać się w logiczną odpowiedź. Rzeczywiście, niedługo tak też się stało.
Był to jeden z ostatnich słonecznych dni jesieni. Coraz częściej niebo zasnuwały ponure chmury, obmywając zamek kaskadami deszczu. Wiatr rósł na sile i wyrywał kolorowe liście, zasnuwając nimi trawniki i alejki niczym barwnym dywanem. Książę chodził nabuzowany, bo od niedawna jakiś podejrzany anielski oddział kręcił się blisko granicy. Nerafed podejrzewał, że jest to patrol na własną rękę wymierzający sprawiedliwość, ponieważ Regent Nieba nie wysyłałby wojska podczas trwania pertraktacji pokojowych.
Po południu Vin poszedł zanieść Lucyferowi herbatę. Książę miał na ten czas spotkania z przedstawicielami szlachty, którzy przychodzili po rozwiązanie swoich problemów, najczęściej dotyczących mało istotnych spraw. Zanim służący otworzył drzwi, z pokoju dobiegły go podniesione głosy, które ucichły, gdy zapukał niepewnie. Dziwne, jeden z pewnością należał do Lucyfera, ale drugi również wydał mu się znajomy.
- Proszę - powiedział książę i Vinrael wszedł do środka.
Były archanioł stał przed swoim biurkiem z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, mierząc wściekłym wzrokiem demona naprzeciwko siebie. Demona o długich włosach opadających na ramiona w złotych puklach i oczach w kolorze limonek, ubranego w koszulę z luźnymi rękawami okrytą granatową pelerynką i obcisłe spodnie wpuszczone w długie buty na obcasach. Demona, którego Vin bardzo dobrze znał.
Blondyn postawił tacę na biurku, bijąc się z myślami. Nie spodziewał się go ponownie ujrzeć, ale z drugiej strony nic dziwnego, w końcu byli w Piekle, tu było jego miejsce. Dantalian. Ten, z którym przez kilka długich lat łączył go kontrakt. Ten, który wyciągnął do niego rękę nad martwym ciałami jego rodziny i uczynił go panem. Ten, któremu winien był duszę.
Dantalian nie dał żadnego znaku, że go poznaje. Wodził za nim znudzonym wzrokiem, a kiedy wyszedł, podjął przerwaną kłótnię.
Jakieś pół godziny później, Vinrael szukał Lianesa w ogrodzie. Ganderius znowu się skarżył, że ogrodnik zakłóca jego spokój i uparcie nalegał, by ktoś się tym zajął. Zagroził nawet, że jeśli służący nie przemówi mu do rozumu, może się pożegnać z porannym wchodzeniem do kuchni w celu przygotowania herbaty dla księcia. W pewnym momencie jednak usłyszał stukot obcasów i ktoś objął go od tyłu.
- Nie spodziewałem się, że cię jeszcze zobaczę, Vinuś... – usłyszał szept i odwrócił się gwałtownie. Dantalian odsunął się od niego z łobuzerskim uśmiechem na ustach.
- Mogę powiedzieć to samo - odparł blondyn, a szlachcic już był przy nim i wodził smukłymi palcami po jego twarzy.
- Ubrali ci szpetną maskę... - zamruczał, starając się ją zdjąć. Vinrael skrzywił się. Sam próbował nie raz, bez rezultatu. - Tyle razy kusiłeś swoją urodą, że teraz ponosisz za to karę... Tak działa Piekło, mój Vinie...
- Nie jestem twój. Już nie - blondyn odsunął jego dłoń delikatnie, ale stanowczo.
- Ale możesz być. Chodź ze mną, uczynię cię sobie równym. Jako mój mąż otrzymasz tytuł szlachecki. Nie będziesz musiał lizać butów Lucyfera - Dantalian złapał go za ramię. Przed oczyma Vina stanęły dni na ziemi przepełnione przepychem, seksem i rozrywką. Dni, kiedy mógł robić co chciał, a demon zacierał wszystkie ślady jego występków. Kusił wtedy i manipulował, a wolność pozbawiała go skrupułów. Przez chwilę miał ochotę się zgodzić, jednak potem spojrzał w stronę pałacu i na jego twarz wpłynął łagodny uśmiech.
- Dziękuję, Dantalianie, ale jest mi tu dobrze - powiedział.
- Dobrze? Z niewydarzonym księciem i jego bandą? Wolisz tego nadętego paniczyka ode mnie? - Vin spojrzał z zaskoczeniem na Dantaliana. Nie spodziewał się takiego wybuchu złości.
- Książę rządzi dobrze. Szanuję go i chcę go wspierać - rzekł stanowczo.
- Dobrze rządzi? - wściekłość demona zniknęła zupełnie, ustępując miejsca szyderczemu uśmiechowi. - Więc widzę, że jeszcze ci nic nie powiedzieli, co? Mój biedny Vinusiu, zaraz przywrócę ci wzrok. Pewnie słyszałeś, że przez długie lata panował kryzys. Otóż jego przyczyną był nikt inny jak Lucyfer. Twój mały książę nieszczęśliwie się zakochał. Jego kochanek zdradzał go na lewo i prawo, a kiedy dowiedział się, że jaśnie pan oczekuje dziecka, podwinął ogon pod siebie i zwiał jak najdalej.
- Książę ma dziecko? - przerwał mu zdumiony Vin.
- Dwoje, mój drogi, dwoje. Ale niestety wdali się w tatusia, bo również od paru wieków nikt ich nie widział w Piekle. Oczywiście, po odejściu Seriusa, Lucyfer się załamał i zamknął w sobie. Przestało go cokolwiek obchodzić i praktycznie pociągnął ze sobą na dno całe państwo. Ogarnął się dopiero niedawno, kiedy jeden z generałów w końcu przejrzał na oczy i wybuchł bunt. Niestety dla kraju, Lordowie szybko przywrócili swego najdroższego przyjaciela na tron, by dalej mógł nas pogrążać w bagnie. Widzisz, Vinraelu? Własne dzieci z nim nie wytrzymały, dlaczego ty powinieneś się męczyć?
Blondyn spuścił głowę. Nie spodziewał się tego. Dantalian przestawił Lucyfera jako osobę egoistyczną i nieodpowiedzialną. Przecież książę taki nie był. Wszyscy w pałacu mówili, że dba o swój kraj i oddał dla niego wszystko. Czemu kłamali? Skoro był złym władcą, to dlaczego tyle osób trwało u jego boku?
- Więc? Pójdziesz ze mną? - szlachcic uniósł jego głowę i stanął na palcach, by sięgnąć jego ust swoimi. Kiedy Vin nie zareagował na lekki pocałunek, odsunął się z prychnięciem. – Dobrze więc. Wrócę tu jeszcze. Do tego czasu podejmij decyzję. Sam się przekonasz, że Lucyfer to najgorsze, co cię mogło spotkać.
To powiedziawszy, odwrócił się na pięcie, zamiatając peleryną i zdecydowanym krokiem odszedł w stronę zamku, zostawiając Vinraela pełnego pytań i wątpliwości.

~***~

Po zapadnięciu zmroku dziedziniec opustoszał. Wszyscy poszli na kolację i przy bramie nie było żywej duszy, która mogłaby zauważyć postać przemykającą się w kierunku murów. Na moście zwolniła nieco i ściągnęła z głowy kaptur zasłaniający jej twarz i włosy koloru kawy z mlekiem, by rozejrzeć się dookoła. Po drugiej stronie fosy ktoś na nią czekał.
- Nicku - powitał lekarza z uśmiechem. Był to demon o delikatnych rysach i jasnej cerze. Jego włosy przywodziły na myśl świeży śnieg, a oczy błękitne jak niebo w słoneczny dzień. Policzki skrapiały urocze piegi, które nadawały mu nieco dziecięcego wyglądu. Nicholas, książęcy medyk, był jednak daleki od podziwiania urody tamtego.
- Lucyfer zabronił ci się zbliżać do zamku – warknął, łapiąc tamtego za kołnierz.
- Oj, proszę. Nie przyszedłem do niego, przyszedłem do ciebie - białowłosy uwolnił się delikatnie i spojrzał w oczy okularnika. - Tęskniłem.
- Zjeżdżaj mi ze swoją flirciarską gadką. Umówiłem się z tobą raz, tak jak było w umowie. Czego jeszcze chcesz? - Nicholas skrzyżował ręce na piersi, patrząc na mężczyznę spode łba.
- Przypomnieć ci, że to nie ja nalegałem na spotkanie. Byłem gotów odpuścić - ten rzucił mu łobuzerski uśmiech. Medyk zgrzytnął zębami z wściekłości, rzucając zdenerwowane spojrzenie na pałac. Gdy odwrócił się z powrotem do białowłosego, ujrzał tą minę, której tak bardzo nie znosił. Niebieskie oczy wypełnione były żalem, usta wygięły się w lekką podkówkę.
- Chcę się tylko zaprzyjaźnić, Nicku. Szanuję cię - powiedział, bawiąc się jasnym kosmykiem.
- Uh! - warknął Nicholas, świadom, że kolacja niedługo się skończy. - No dobrze, umówię się z tobą jeszcze raz. A teraz wynocha stąd i niech cię więcej nie widzę!
- Napiszę do ciebie w takim razie - rozpromienił się piegus. - Do zobaczenia!
Dopiero kiedy zniknął między pierwszymi budynkami, medyk przejechał ręką po twarzy z westchnieniem.
- Nienawidzę cię, Seriusie.


__________________________________________________________________

WR: Tak oto prezentujemy wam trzeci rozdział wyprodukowany w bólu i pocie. Mam nadzieję, że nie jest tragiczny...No cóż, to i owo się wydało, Vin, wszystko w twoich rękach <3 Dziękujemy serdecznie za komentarze, bardzo pomagają dalej pracować :D Ah, zgłosiłyśmy blog do oceny na http://blogowa-wyrocznia.blogspot.com/ mam nadzieję, że się nam nie oberwie za bardzo >D

SC: Dayum, GanLian~~ Ganderius kouhaiem Beelza, tak bardzo słodkie.... Mon zawsze przegrywa kasę, króliczku, czemu się tak nad nim znęcasz? T.T
Kolejne mroczne sekrety się wydały, a wraz z nimi przybyło jeszcze więcej pytań bez odpowiedzi. Biedny Vin został postawiony przed wyborem - z kim zostanie? Czy Har i Larf będą razem? Czy Gan złapie Lianesa? Zobaczymy~~<3