sobota, 26 kwietnia 2014

Rozdział XIX

Przed domem zgromadził się spory tłumek. Wychudłe demony w poobdzieranych, brudnych ubraniach kłębiły się przy ganku, na którym stał pulchny Beelzebub ze swym drugim generałem, Shemhazaiem. Lord Obżarstwa wydzielał każdemu biedakowi jego dzienną porcję jedzenia na zimowe dni. W każdym mieście w okręgu zarządzający szlachcic lub burmistrz mieli obowiązek zrobić to samo, bowiem Beelz wiedział, do czego może doprowadzić głód i chciał za wszelką cenę temu zapobiec. Poza tym bardzo lubił to przyjemne, ciepłe uczucie, które pojawiało się, kiedy widział uśmiechnięte twarze dzieciaków z wielką pajdą chleba w dłoniach. W piątki dodatkowo przygotowywał własnoręcznie wielki gar z zupą i każdy, kto chciał, mógł zjeść porcję ciepłego posiłku. Zapasów nie brakowało, ziemie jego okręgu były tak urodzajne, że w spichlerzach zawsze znajdowała się nadwyżka żywności. Jeśli zboże nie obrodziło za dobrze, nadrabiano rybami od Belphegora, mięsem z okręgu Samaela oraz z hodowli Beelzebuba. Do tego kwitł handel, bo w Limbo było wiele rozwijających się państewek, którym najczęściej brakowało wszystkiego, poza żywnością. 
Właśnie kończyli rozdawać porcje, kiedy przed dom zajechał powóz otoczony oddziałem żołnierzy. Pomiędzy nimi na swoim dumnym kucu paradował Azazel. Lord Obżarstwa i jego generał wymienili rozbawione spojrzenia, bo mały rudzielec miał minę, jakby sam był co najmniej księciem.
- Co to za pospólstwo? Znowu rozdajesz jedzenie, ty grubasie? - ofuknął Beelzebuba, zeskakując na ziemię. 
- Nic nie poradzę, kurduplu - odgryzł się Lord. - Jesteś tak mały, że jesz niewiele i zostaje nam nadwyżka. 
Azazel zaczerwienił się z oburzenia.
- Ty wieprzowy kotlecie! A ja tyle dla ciebie robię! Jeżdżę po ryby! Prawie zamarzłem po drodze! Jak mi się odwdzięczasz, ty niedobity schabie?! - zawołał wściekle, gwałtownie szarpnął końskie wodze i ruszył w stronę stajni, mamrocząc wściekle pod nosem.
- Beelz, a mówią, że jesteś taki miły... - rozległ się głos z powozu i Lucyfer wysiadł, uśmiechając się lekko.
- Wleźliby mi na głowę - wzruszył ramionami szlachcic i zszedł po schodach, by uściskać przyjaciela. - Jak tam u Bela? Dobrze się odżywia?
- Stara się - mruknął wymijająco książę, oddając uścisk.

~***~

- W lecie zabrałbym cię na grzybobranie. Tutaj, w lesie niedaleko są najlepsze grzyby, a za nim jest zamek, o który ciągle się kłócą dwie rodziny. Ci z północy już mieli go kupić, kiedy okazało się, że jest jakiś dziedzic, który rości sobie do niego prawa i teraz toczy się sprawa. Ale uczty wystawiają wyborne, zaprosili mnie na jedną właśnie w tym zamku - Beelzebub siedział z Lucyferem przy kominku, a usta mu się nie zamykały. Obok na dywanie rozłożył się Azazel, machając nogami w powietrzu, przy nim siedział Shemhazai. Drugi generał zupełnie różnił się od przyjaciela, był średniego wzrostu, miał prosto ścięte brązowe włosy z jednym, długim pasmem z tyłu i bliznę na policzku. Wydawał się pogodniejszy i raczej opanowany.
- Ostatni festiwal pączków również był niezapomniany - dorzucił, na co oczy Azazela zabłysły radośnie.
- Tak! Najadłem się tyle pączków, że myślałem, że będę taki gruby jak nasza parówa, a potem jacyś idioci chcieli mnie wcisnąć w sukienkę we wzorki! Mnie, wielkiego Azazela! - zawołał, przewracając się na plecy.
- Czy ci idioci to nie był przypadkiem Lewiatan? - zapytał z rozbawieniem Beelz, na co rudy niemalże zerwał się na równe nogi.
- N-nie mów mi o tej zboczonej rybie! - warknął, a jego twarz nabrała koloru ciemniejszego od jego włosów. - On specjalnie robi wszystko, żebym się czuł głupio! Nienawidzę go!
Shemhazai i Lord roześmieli się głośno, a Azazel bezceremonialnie odwrócił się do nich plecami.
- Tylko książę ma tu jakieś zdrowy rozsądek - burknął oburzony.
- Tak ci się tylko wydaje - odparł Lucyfer z lekkim uśmiechem.
- Jutro wieczorem idziemy na kolację do sąsiadów. Mieszkają niedaleko, jakieś dziesięć minut drogi spacerem. Oczywiście się przyłączysz, prawda? - Beelz spojrzał na przyjaciela wyczekująco, a ten przytaknął z rozbawieniem.
- A gdzie ten nadęty bałwan w masce, co przybył z tobą, książę? - zapytał Azazel, przekrzywiając głowę niczym zaciekawiona wiewiórka.
- Hm... Jak teraz tak myślę... - władca rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się ujrzeć Vina przyczajonego w którymś kącie z filiżanką herbaty dla niego. - Nie widziałem go od jakiegoś czasu...
- No to pójdę i go poszukam - generał wstał z dywanu. - Nudzi mi się tu z wami.
- Weź płaszcz, jest zimno na dworze! - zawołał za nim Shemhazai, ale rudzielec tylko lekceważąco machnął ręką w odpowiedzi.

~***~

Vin tymczasem z mieczem w dłoni ćwiczył cięcia i pchnięcia na podwórzu. Dwa psy myśliwskie przypatrywały mu się krzywo ze swych bud. Jego policzki poczerwieniały od chłodu, a z ust unosiła się para przy każdym wydechu, ale nie zwracał na to uwagi. Przez jakiś czas towarzyszył mu Hariatan, ale szybko zmarzł i wrócił do domu, pewnie by się ogrzać przy boku Larfa. Blondyn jednak został, świadom, że czasu ma niewiele, zaś braków całe mnóstwo. Bez partnera było trudniej. Nikt nie wytykał mu błędów i nie dawał wskazówek jak je poprawić, jednak lepsze to niż nic.
Nie zauważył, że na ośnieżonej ławce z kawałka pnia przeciętego na pół przysiadł Azazel. Jego orzechowe oczy uważnie śledziły poczynania mężczyzny, a kiedy Vin zaplątał się w wyjątkowo trudny szereg pchnięć, rudzielec wyciągnął po cichu własny miecz i zakradł się od tyłu, gotów zaatakować. W ostatniej chwili służący odwrócił się i rozpaczliwie zatrzymał jego cięcie własnym mieczem.
- Och? Przeżyłeś. - stwierdził z zaciekawieniem Azazel, cofając broń.
- Panie Azazelu, co pan tu robi? - zapytał Vin, kłaniając się przed nim nisko, demon jednak wsunął ostrze pod jego brodę i uniósł ją do góry.
- Równie dobrze mogę zapytać o to ciebie. Jest zima, mróz, śniegu po kolana, a ty samotnie ćwiczysz szermierkę na podwórzu? Masz w tym jakiś cel?
- Ja... - zająknął się blondyn. Nie chciał, by generał go wyśmiał. To by zniszczyło tą kruchą wiarę w siebie, którą udało mu się ostatnio zbudować. Azazel jednak odsunął miecz od niego i stanął w pozycji bojowej.
- Mam ochotę się rozgrzać, więc mogę być twoim partnerem. Znaj dobroć wielkiego pana Azazela - rzekł głosem przepełnionym samouwielbieniem. Vin niepewnie ścisnął oręż w dłoniach z dziwnym poczuciem, że nie przetrwa nawet minuty tej walki.
Azazel okazał się zwinny jak wiewiórka. Poruszał się, jakby ciężki miecz w ogóle nie obciążał jego małego ciała. Ciął celnie i szybko, a służący ledwo nadążał parować ciosy. Gdy w końcu zbierał się, by przystąpić do ataku, generał już znajdował się zupełnie gdzie indziej. W końcu rudzielec płazem miecza uderzył w nadgarstek Vina tak, że ten upuścił broń i syknął z bólu.
- Walczysz jak człowiek - powiedział, patrząc z góry na klęczącego mężczyznę.
- To znaczy? - zapytał blondyn. Podniósł miecz i spojrzał w oczy Azazela. - Naucz mnie jak to zmienić.
Rudy zmierzył go wzrokiem, marszcząc piegowaty nosek, po czym prychnął.
- Niech ci będzie, chociaż nie zasługujesz po tym jak nazwałeś mnie małym. Mimo to mam serce dla pospólstwa. Różnica między człowiekiem, a demonem jest prosta. Człowiek walczy mieczem. Traktuje go jako narzędzie, coś odrębnego od ciała. Jak kawałek metalu. Demon jest bestią. Bestie nie używają broni, dlatego musisz potraktować ją jako część siebie. Zlej się z nią. Nie myśl. Nie zastanawiaj się, czy ostrze ma iść w górę, w dół czy w bok. Patrz, które twoje miejsce jest najbardziej odsłonięte. Przeciwnik to wie. A jeśli ty nie, to już jesteś trup - wyjaśnił. - Wczuj się. Na początku mogą ci wychodzić rogi i skrzydła, ale po jakimś czasie to opanujesz.
Vin skinął głową i ustawił się, starając pochłonąć wszystko, co powiedział mu generał. Zamknął oczy i wciągnął do płuc zimne, ostre powietrze, pozwalając by jego zmysły się wyczuliły. Usłyszał oddech przeciwnika. Cichy zgrzyt psich pazurów o drewno. Konia parskającego w stajni. Skrzypnięcie śniegu. Spiął się, zaciskając palce na rękojeści miecza i czekał... Czekał... Nagle rozległ się świst, gdy ostrze Azazela przecięło powietrze, ale służący był gotów. Odbił atak bez nawet sekundy opóźnienia i zaatakował. Widział rosnące podniecenie w oczach generała, gdy udawało mu się coraz dłużej z nim mierzyć. W końcu rudy go pokonał, lecz i tak opierał mu się o wiele dłużej, niż przypuszczał. To było zupełnie nowe doświadczenie, kolory były wyraziste, zapachy głębokie, doznania intensywne jak nigdy. Nawet nie zauważył rogów, które po raz pierwszy od przemiany same wyszły na wierzch i ogona śmigającego z entuzjazmem na boki.
- No popatrz, będzie z ciebie jeszcze żołnierz jak się patrzy - stwierdził Azazel.
- Dziękuję za pomoc, panie Azazelu - Vin skłonił się jeszcze raz. Serce waliło mu jak oszalałe i nie mógł powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na twarz.
- Cóż, pora żeby ktoś mnie w końcu docenił - rudzielec wyszczerzył zęby z satysfakcją. - No dobra, starczy tego treningu. Chodź, bo grubas nie lubi jak się spóźniam na obiad.

~***~

Takiego obiadu Vin nigdy wcześniej nie doznał. Powiedzenie „zjadł” byłoby wręcz uchybieniem, bo tutaj posiłek oddziaływał na wszystkie zmysły.
Weszli do jadalni, gdzie czekał na nich długi, zasłany potrawami stół. Książę z Lordem i jego generałami usiedli na samym końcu, dalej żołnierze Hariatana razem ze swym kapitanem, a Vin i Larf za nimi. Blondyn był bardzo wdzięczny miodowookiemu, że poinstruował go jak z powrotem ukryć rogi, bo pokazywanie ich w towarzystwie wyższych rangą od siebie uznawano za duży nietakt. Wywodziło się to ze zwyczaju, według którego dwa demony walczące o partnera wystawiały swoje rogi i zwyciężał ten, który miał bardziej imponujące.
Ledwo zajęli swoje miejsca, kiedy drzwi do kuchni otworzyły się i kucharze zaczęli wnosić dania. Pieczeń ze świeżo ustrzelonego dzika, nadziewana brzoskwiniami pachniała oszałamiająco. Do tego kaczki ze śliwkami i kroplą alkoholu, młode kartofelki posypane koprem, ryba na ostro z papryką, pierogi myśliwskie, wielki gar bigosu i zupa z suszonych grzybów. Wszystko to udekorowane liśćmi sałaty i rozmaitych ziół zostało ustawione w kolorową mozaikę na stole, aż się prosząc by zostać zjedzonym. Kiedy Lucyfer ukroił wielki płat dziczyzny i ułożył go na talerzu, pozostali również zaczęli nakładać sobie porcje. Vin postanowił spróbować kaczki. Gdy tylko pierwszy kęs znalazł się w jego ustach, uderzył go jego niezwykły smak. Delikatne mięso lekko nasączone mieszaniną soku ze śliwek i alkoholu niemalże się rozpływało. Kiedy zaś pierwsza fala doznań przechodziła, na języku pozostawało lekkie pieczenie, jakby gdzieś pomiędzy słodyczą owoców i charakterystycznym posmakiem likieru znajdowała się jeszcze szczypta pikantnej papryki.
- Vin? - głos Larfa wyrwał go z tej chwili rozkoszy. Miodoowoki wyglądał na rozbawionego.
- Pierwszy raz jem coś tak dobrego - wyjaśnił Vin.
- Nie mów tak przy Ganderiusie, bo wpadnie w kompleksy. Pan Beelz to jego idol - zaśmiał się służący.
- Ganderius też świetnie gotuje, ale to jest... No... Inne... - wzruszył ramionami blondyn.
- Czuć te parę tysięcy lat praktyki - podpowiedział Larf, a Vin tylko przytaknął.
Po drugiej stronie stołu Beelzebub uważnie przyglądał się Lucyferowi. Na razie nie dostrzegł żadnych zmian wskazujących na zawód miłosny, depresję czy też podobną przypadłość. Książę wrócił do siebie sprzed kryzysu, do czasów zanim jeszcze poznał tą zakałę, Seriusa. Lord Obżarstwa kochał Asmodeusza jak brata, ale jego syn wzbudzał w nim dawno uśpione, mordercze instynkty.
- Jeszcze mięska, Luciu? - zapytał, podsuwając przyjacielowi talerz ze strapioną miną. Władca spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Nie, dziękuję, Beelz. Już w siebie nic nie wcisnę - powiedział, na co Lord zasępił się jeszcze bardziej.
- No a... Jak z tym twoim służącym? Chyba nic między wami nie ma...? - drążył dalej. Jego szare oczy wyrażały taką troskę, że Lucyfer ledwo zebrał się w sobie, by zapewnić go, że nie ma o co się martwić. W gruncie rzeczy nie było to kłamstwem, bo z Vinem rzeczywiście jeszcze do niczego nie doszło...

~***~

Po obiedzie Hariatan postanowił w końcu zdobyć się na odwagę i porozmawiać z Larfem o swoich uczuciach. Co prawda na statku Joshuy coś tam sobie wyznali, ale ich związek pozostawiał jeszcze wiele do życzenia. Od tamtej pory praktycznie nic się nie zmieniło, może tylko to, że byli w swoim towarzystwie mocniej zakłopotani. Kapitana strasznie dręczyła cała sytuacja i zdecydował się w końcu zrobić krok na przód.
Zaprosił służącego na spacer. Zakłopotany miodowooki zgodził się, a kiedy Hariatan czekał na niego w holu, niespokojnie chodząc od ściany do ściany, znikąd pojawił się Lord Beelzebub. Szlachcic zmierzył żołnierza zaskoczonym spojrzeniem.
- Coś nie tak? - zapytał. Kapitan spłonił się jak piwonia i podrapał po głowie z zakłopotaniem.
- Ja właśnie... Czekam na chłopaka, mieliśmy iść na spacer, ale chciał przebrać buty... - wyjaśnił. 
- Jesteście parą? - Beelzebub uniósł brwi.
- Jeszcze nie... Chciałem mu powiedzieć właśnie teraz... - Hariatan speszył się jeszcze bardziej. Opowiadanie o swoich miłostkach Lordowi wydawało mu się strasznie dziecinne. Ku jego zaskoczeniu jednak, Pan Obżarstwa uśmiechnął się szeroko.
- W takim razie potrzeba ci czegoś specjalnego - stwierdził. - Zaczekaj tutaj.
Odszedł, zostawiając zupełnie osłupiałego kapitana na korytarzu, po czym wrócił z bukietem pomarańczowych storczyków w ręku. Kwiaty miały dziwne, przezroczyste łodygi i płatki, ale poza tym wyglądały niesamowicie.
- Są zrobione z cukru z odrobiną różnych dodatków smakowych - wyjaśnił Beelzebub, wręczając mu je. - W sumie miały być dla Bela, ale co tam, mogę zrobić jeszcze jedne. Idź i zdobądź swojego chłopaka.
- Ojej... Panie Beelzebubie, nie mogę... - zaczął, ale szlachcic klepnął go w ramię.
- Możesz. To rozkaz od Lorda - rzekł z uśmiechem, a kiedy na schodach rozległy się kroki tylko puścił kapitanowi oko i szybko się ulotnił.
Chwilę potem pojawił się Larf i na widok bukietu w rękach kapitana, natychmiast spłonął rumieńcem. Hariatan dał mu kwiaty, po czym wyszli na zewnątrz. Ruszyli w milczeniu wzdłuż drogi, bez żadnego konkretnego celu. W zasięgu wzroku nie było żadnych domów, ale przykryte śniegową pierzynką drzewa otulały zakręt.
- Lord mówił, że za lasem jest jakiś dworek, prawda? - zagadnął Larf.
- A co, chcesz tam iść? - zapytał kapitan, przeklinając się w duchu, że pierwszy nie zaczął rozmowy.
- Możemy się przejść. Lubię wieś, jest tak cicho i przyjemnie... - miodowooki uśmiechnął się słodko, niemalże przyprawiając towarzysza o palpitacje serca.
- A ja lubię ciebie! - wymsknęło mu się. Larf spojrzał na niego pytająco. - Znaczy nie w takim sensie jak ty lubisz wieś... Raczej... No, rozumiesz... Uh, znowu zaczynam...
- Ja ciebie też... - mniejszy demon spuścił wzrok na kwiaty. - Powiedziałem ci na statku, prawda?
- Tak! Tylko, że... No, po prostu... To było takie niejasne i... -Hariatan podrapał się po głowie, czując, że ta rozmowa zmierza zupełnie nie tam, gdzie powinna.
- Niejasne...? Czyli jednak chodziło ci o coś innego... - służący bardzo się starał, by jego głos nie zadrżał. Już po tym dziwnym, pokrętnym wyznaniu zaczął mieć wątpliwości, a brak inicjatywy ze strony kapitana tylko je pogłębił. Teraz czuł, że łzy cisnął mu się do oczu.
- Coś... Nie! Chodziło mi o to, co myślisz, tylko... - zaczął wojskowy, ale Larf przerwał mu.
- Hariatanie, naprawdę mi przykro, ale nie czytam ci w myślach. Nie chcę nieporozumień, więc proszę przestańmy mówić domysłami i choć raz bądźmy ze sobą szczerzy. Jestem w stanie się na to zdobyć - wyszeptał, nerwowo pocierając palcem łodygę storczyka. - A jeśli ty nie... To wracam...
- Nie! - zaprotestował Hariatan. - Proszę, zostań. Kocham cię.
Służący uniósł na niego spojrzenie miodowych oczu przepełnionych niedowierzaniem. Kapitan położył dłoń na jego policzku.
- Przepraszam, nie powinienem tyle z tym zwlekać - westchnął, ale Larf tylko przytulił go mocno. Gdy się od siebie odsunęli, Hariatan bez żadnych ogródek nachylił się i pocałował mniejszego demona w usta.

~***~

Lucyfer dopiero pod wieczór wyrwał się Beelzebubowi i jego towarzystwu. Lord Obżarstwa był najcieplejszą i najmilszą osobą, jaką znał, ale był też zdecydowanie nadopiekuńczy. Traktował księcia jak małego braciszka, chociaż ten był od niego starszy. Lucek podejrzewał, że to dlatego, iż sam był tak ciągle traktowany przez Asmodeusza.
Idąc do swojego pokoju, władca wpadł na Vina. Zastanawiał się, gdzie jego służący przebywał od ich przyjazdu do obiadu, ale nie miał okazji niczego się dowiedzieć. Ku swemu zaskoczeniu zauważył jasny ogon kręcący się beztrosko za plecami blondyna.
- Coś ty robił? - zapytał, śledząc jego końcówkę uważnie.
- Badałem okolicę, mój książę -odparł z niewinnym uśmiechem Vin.
- Ach tak? A może zabawiałeś któregoś z kuchcików Beelzebuba tak, że aż pewne rzeczy wyszły na wierzch, hm? - Lucyfer uniósł brwi podejrzliwie. W rzeczywistości nie sądził, żeby jego służący zrobił coś takiego, ale nie zaszkodziło go postraszyć. Na widok miny mężczyzny książę mało się nie roześmiał.
- Książę, ja bym w życiu... - zaczął, a jego ogon zaczął nerwowo śmigać na boki.
- Och, nie, wcale... W końcu zawsze żyłeś w celibacie... - Lucyferowi wyraźnie zaczynało się to podobać. Miał ochotę złapać tą jasną witkę i pobawić się jej czubkiem.
- Nie mówię, że żyłem... - mruknął Vin.
- No to gdzie cię wywiało na cały poranek? - władca zrobił krok do przodu tak, że niemalże stykali się klatkami piersiowymi.
- Ćwiczyłem z panem Azazelem szermierkę - wyznał blondyn, drapiąc się po policzku z zakłopotaniem. - Kazałeś mi żyć i... Nigdy nie chciałbym zostawić się samego.
Lucyfer zamarł, zupełnie zbity z tropu. Spojrzał w oczy Vina, by znaleźć tam powagę, szczerość i oddanie, które wywołały na jego policzkach delikatne rumieńce. Oparł czoło na piersi blondyna, pozwalając, by ich ogony na chwilę się splotły, po czym odstąpił na bok.
- Schowaj ten ogon, bo wszyscy się będą gapić - mruknął jeszcze, zanim odszedł szybkim krokiem do swego pokoju.

_________________________________________________

WR: Feelsowy rozdział, jestem całkiem zadowolona... Trochę żałuję, że nie mam jak wyeksponować relacji Shemhazaia z Azazelem, ale na to jeszcze przyjdzie czas...HarLarf w końcu się kategorycznie zszedł, a Vin i Lucek... Cóż, jeszcze trochę <3 Dzięki za komentarze, chociaż mam nadzieję, że teraz się postaracie jeszcze bardziej i będzie ich więcej ;P

SC: Boże, Beel, ty kulko miłości.... Wreszcie HarLarf się ogarnął, brawo Har <3 Powiało Panem Tadeuszem, oj powiało.... Wszystko tutaj jest takie słodkie, tęcza i feelsy to chyba stała domena PnS.... Vin wreszcie pokazał różki, Lucy approves~~ Dziękujemy za komentarze, wielce motywują i do następnej soboty~~

3 komentarze:

  1. Rozdzial jak zawsze wspaniały mam niedosyt za kazdym razem gdy już skonczylam czytac juz wyczekiwalam z utęsknieniem czekam na kolejny rozdzial pozdraeiam lajla

    OdpowiedzUsuń
  2. Jejku, uwielbiam to opowiadanie... <3
    Hariatan i Larf tacy uroczy... <3
    Soboto, och soboto... nadchodź! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie również z deka zawiało Panem Tadeuszem, te całe bigosy i spór o zamek zrobiły swoje... Ale to w porządku, pokazuje wszechstronność Waszej pracy : ) Jeśli martwicie się, że jest zbyt uroczo, a za mało poważnie i drastycznie, to powiem Wam, że jest umiarkowanie uroczo i to jest dobre, choć z kolei te ciągłe (potajemne prawie że) starcia Vina z Luckiem mogłyby być bardziej... pikantne, konkretne? Z drugiej strony to dobrze, że ich związek rozwija się powoli, bardziej naturalnie - poznają się, buduje się między nimi zaufanie, ale i napięcie. Podziwiam wszystkie aspekty tego rozdziału, ale polecam przeczytać jeszcze raz i poprawić te drobne blędy, ktore gdzieniegdzie się zawieruszają,
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń