Przed
domem zgromadził się spory tłumek. Wychudłe demony w
poobdzieranych, brudnych ubraniach kłębiły się przy ganku, na
którym stał pulchny Beelzebub ze swym drugim generałem,
Shemhazaiem. Lord Obżarstwa wydzielał każdemu biedakowi jego
dzienną porcję jedzenia na zimowe dni. W każdym mieście w okręgu
zarządzający szlachcic lub burmistrz mieli obowiązek zrobić to
samo, bowiem Beelz wiedział, do czego może doprowadzić głód i
chciał za wszelką cenę temu zapobiec. Poza tym bardzo lubił to
przyjemne, ciepłe uczucie, które pojawiało się, kiedy widział
uśmiechnięte twarze dzieciaków z wielką pajdą chleba w dłoniach.
W piątki dodatkowo przygotowywał własnoręcznie wielki gar z zupą
i każdy, kto chciał, mógł zjeść porcję ciepłego posiłku.
Zapasów nie brakowało, ziemie jego okręgu były tak urodzajne, że
w spichlerzach zawsze znajdowała się nadwyżka żywności. Jeśli
zboże nie obrodziło za dobrze, nadrabiano rybami od Belphegora,
mięsem z okręgu Samaela oraz z hodowli Beelzebuba. Do tego kwitł
handel, bo w Limbo było wiele rozwijających się państewek, którym
najczęściej brakowało wszystkiego, poza żywnością.
Właśnie
kończyli rozdawać porcje, kiedy przed dom zajechał powóz otoczony
oddziałem żołnierzy. Pomiędzy nimi na swoim dumnym kucu paradował
Azazel. Lord Obżarstwa i jego generał wymienili rozbawione
spojrzenia, bo mały rudzielec miał minę, jakby sam był co
najmniej księciem.
- Co to za pospólstwo? Znowu rozdajesz
jedzenie, ty grubasie? - ofuknął Beelzebuba, zeskakując na
ziemię.
- Nic nie poradzę, kurduplu - odgryzł się Lord.
- Jesteś tak mały, że jesz niewiele i zostaje nam
nadwyżka.
Azazel zaczerwienił się z oburzenia.
- Ty
wieprzowy kotlecie! A ja tyle dla ciebie robię! Jeżdżę po ryby!
Prawie zamarzłem po drodze! Jak mi się odwdzięczasz, ty niedobity
schabie?! - zawołał wściekle, gwałtownie szarpnął końskie
wodze i ruszył w stronę stajni, mamrocząc wściekle pod nosem.
-
Beelz, a mówią, że jesteś taki miły... - rozległ się głos z
powozu i Lucyfer wysiadł, uśmiechając się lekko.
- Wleźliby
mi na głowę - wzruszył ramionami szlachcic i zszedł po schodach,
by uściskać przyjaciela. - Jak tam u Bela? Dobrze się odżywia?
-
Stara się - mruknął wymijająco książę, oddając
uścisk.
~***~
- W lecie zabrałbym cię na
grzybobranie. Tutaj, w lesie niedaleko są najlepsze grzyby, a za nim
jest zamek, o który ciągle się kłócą dwie rodziny. Ci z północy
już mieli go kupić, kiedy okazało się, że jest jakiś dziedzic,
który rości sobie do niego prawa i teraz toczy się sprawa. Ale
uczty wystawiają wyborne, zaprosili mnie na jedną właśnie w tym
zamku - Beelzebub siedział z Lucyferem przy kominku, a usta mu się
nie zamykały. Obok na dywanie rozłożył się Azazel, machając
nogami w powietrzu, przy nim siedział Shemhazai. Drugi generał
zupełnie różnił się od przyjaciela, był średniego wzrostu,
miał prosto ścięte brązowe włosy z jednym, długim pasmem z tyłu
i bliznę na policzku. Wydawał się pogodniejszy i raczej
opanowany.
- Ostatni festiwal pączków również był
niezapomniany - dorzucił, na co oczy Azazela zabłysły radośnie.
-
Tak! Najadłem się tyle pączków, że myślałem, że będę taki
gruby jak nasza parówa, a potem jacyś idioci chcieli mnie wcisnąć
w sukienkę we wzorki! Mnie, wielkiego Azazela! - zawołał,
przewracając się na plecy.
- Czy ci idioci to nie był
przypadkiem Lewiatan? - zapytał z rozbawieniem Beelz, na co rudy
niemalże zerwał się na równe nogi.
- N-nie mów mi o tej
zboczonej rybie! - warknął, a jego twarz nabrała koloru
ciemniejszego od jego włosów. - On specjalnie robi wszystko, żebym
się czuł głupio! Nienawidzę go!
Shemhazai i Lord roześmieli
się głośno, a Azazel bezceremonialnie odwrócił się do nich
plecami.
- Tylko książę ma tu jakieś zdrowy rozsądek -
burknął oburzony.
- Tak ci się tylko wydaje - odparł Lucyfer z
lekkim uśmiechem.
- Jutro wieczorem idziemy na kolację do
sąsiadów. Mieszkają niedaleko, jakieś dziesięć minut drogi
spacerem. Oczywiście się przyłączysz, prawda? - Beelz spojrzał
na przyjaciela wyczekująco, a ten przytaknął z rozbawieniem.
-
A gdzie ten nadęty bałwan w masce, co przybył z tobą, książę?
- zapytał Azazel, przekrzywiając głowę niczym zaciekawiona
wiewiórka.
- Hm... Jak teraz tak myślę... - władca rozejrzał
się dookoła, jakby spodziewał się ujrzeć Vina przyczajonego w
którymś kącie z filiżanką herbaty dla niego. - Nie widziałem go
od jakiegoś czasu...
- No to pójdę i go poszukam - generał
wstał z dywanu. - Nudzi mi się tu z wami.
- Weź płaszcz, jest
zimno na dworze! - zawołał za nim Shemhazai, ale rudzielec tylko
lekceważąco machnął ręką w odpowiedzi.
~***~
Vin
tymczasem z mieczem w dłoni ćwiczył cięcia i pchnięcia na
podwórzu. Dwa psy myśliwskie przypatrywały mu się krzywo ze swych
bud. Jego policzki poczerwieniały od chłodu, a z ust unosiła się
para przy każdym wydechu, ale nie zwracał na to uwagi. Przez jakiś
czas towarzyszył mu Hariatan, ale szybko zmarzł i wrócił do domu,
pewnie by się ogrzać przy boku Larfa. Blondyn jednak został,
świadom, że czasu ma niewiele, zaś braków całe mnóstwo. Bez
partnera było trudniej. Nikt nie wytykał mu błędów i nie dawał
wskazówek jak je poprawić, jednak lepsze to niż nic.
Nie
zauważył, że na ośnieżonej ławce z kawałka pnia przeciętego
na pół przysiadł Azazel. Jego orzechowe oczy uważnie śledziły
poczynania mężczyzny, a kiedy Vin zaplątał się w wyjątkowo
trudny szereg pchnięć, rudzielec wyciągnął po cichu własny
miecz i zakradł się od tyłu, gotów zaatakować. W ostatniej
chwili służący odwrócił się i rozpaczliwie zatrzymał jego
cięcie własnym mieczem.
- Och? Przeżyłeś. - stwierdził z
zaciekawieniem Azazel, cofając broń.
- Panie Azazelu, co pan tu
robi? - zapytał Vin, kłaniając się przed nim nisko, demon jednak
wsunął ostrze pod jego brodę i uniósł ją do góry.
- Równie
dobrze mogę zapytać o to ciebie. Jest zima, mróz, śniegu po
kolana, a ty samotnie ćwiczysz szermierkę na podwórzu? Masz w tym
jakiś cel?
- Ja... - zająknął się blondyn. Nie chciał, by
generał go wyśmiał. To by zniszczyło tą kruchą wiarę w siebie,
którą udało mu się ostatnio zbudować. Azazel jednak odsunął
miecz od niego i stanął w pozycji bojowej.
- Mam ochotę się
rozgrzać, więc mogę być twoim partnerem. Znaj dobroć wielkiego
pana Azazela - rzekł głosem przepełnionym samouwielbieniem. Vin
niepewnie ścisnął oręż w dłoniach z dziwnym poczuciem, że nie
przetrwa nawet minuty tej walki.
Azazel okazał się zwinny jak
wiewiórka. Poruszał się, jakby ciężki miecz w ogóle nie
obciążał jego małego ciała. Ciął celnie i szybko, a służący
ledwo nadążał parować ciosy. Gdy w końcu zbierał się, by
przystąpić do ataku, generał już znajdował się zupełnie gdzie
indziej. W końcu rudzielec płazem miecza uderzył w nadgarstek Vina
tak, że ten upuścił broń i syknął z bólu.
- Walczysz jak
człowiek - powiedział, patrząc z góry na klęczącego
mężczyznę.
- To znaczy? - zapytał blondyn. Podniósł miecz i
spojrzał w oczy Azazela. - Naucz mnie jak to zmienić.
Rudy
zmierzył go wzrokiem, marszcząc piegowaty nosek, po czym
prychnął.
- Niech ci będzie, chociaż nie zasługujesz po tym
jak nazwałeś mnie małym. Mimo to mam serce dla pospólstwa.
Różnica między człowiekiem, a demonem jest prosta. Człowiek
walczy mieczem. Traktuje go jako narzędzie, coś odrębnego od
ciała. Jak kawałek metalu. Demon jest bestią. Bestie nie używają
broni, dlatego musisz potraktować ją jako część siebie. Zlej się
z nią. Nie myśl. Nie zastanawiaj się, czy ostrze ma iść w górę,
w dół czy w bok. Patrz, które twoje miejsce jest najbardziej
odsłonięte. Przeciwnik to wie. A jeśli ty nie, to już jesteś
trup - wyjaśnił. - Wczuj się. Na początku mogą ci wychodzić
rogi i skrzydła, ale po jakimś czasie to opanujesz.
Vin skinął
głową i ustawił się, starając pochłonąć wszystko, co
powiedział mu generał. Zamknął oczy i wciągnął do płuc zimne,
ostre powietrze, pozwalając by jego zmysły się wyczuliły.
Usłyszał oddech przeciwnika. Cichy zgrzyt psich pazurów o drewno.
Konia parskającego w stajni. Skrzypnięcie śniegu. Spiął się,
zaciskając palce na rękojeści miecza i czekał... Czekał... Nagle
rozległ się świst, gdy ostrze Azazela przecięło powietrze, ale
służący był gotów. Odbił atak bez nawet sekundy opóźnienia i
zaatakował. Widział rosnące podniecenie w oczach generała, gdy
udawało mu się coraz dłużej z nim mierzyć. W końcu rudy go
pokonał, lecz i tak opierał mu się o wiele dłużej, niż
przypuszczał. To było zupełnie nowe doświadczenie, kolory były
wyraziste, zapachy głębokie, doznania intensywne jak nigdy. Nawet
nie zauważył rogów, które po raz pierwszy od przemiany same
wyszły na wierzch i ogona śmigającego z entuzjazmem na boki.
-
No popatrz, będzie z ciebie jeszcze żołnierz jak się patrzy -
stwierdził Azazel.
- Dziękuję za pomoc, panie Azazelu - Vin
skłonił się jeszcze raz. Serce waliło mu jak oszalałe i nie mógł
powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na twarz.
- Cóż, pora
żeby ktoś mnie w końcu docenił - rudzielec wyszczerzył zęby z
satysfakcją. - No dobra, starczy tego treningu. Chodź, bo grubas
nie lubi jak się spóźniam na obiad.
~***~
Takiego
obiadu Vin nigdy wcześniej nie doznał. Powiedzenie „zjadł”
byłoby wręcz uchybieniem, bo tutaj posiłek oddziaływał na
wszystkie zmysły.
Weszli do jadalni, gdzie czekał na nich długi,
zasłany potrawami stół. Książę z Lordem i jego generałami
usiedli na samym końcu, dalej żołnierze Hariatana razem ze swym
kapitanem, a Vin i Larf za nimi. Blondyn był bardzo wdzięczny
miodowookiemu, że poinstruował go jak z powrotem ukryć rogi, bo
pokazywanie ich w towarzystwie wyższych rangą od siebie uznawano za
duży nietakt. Wywodziło się to ze zwyczaju, według którego dwa
demony walczące o partnera wystawiały swoje rogi i zwyciężał
ten, który miał bardziej imponujące.
Ledwo zajęli swoje
miejsca, kiedy drzwi do kuchni otworzyły się i kucharze zaczęli
wnosić dania. Pieczeń ze świeżo ustrzelonego dzika, nadziewana
brzoskwiniami pachniała oszałamiająco. Do tego kaczki ze śliwkami
i kroplą alkoholu, młode kartofelki posypane koprem, ryba na ostro
z papryką, pierogi myśliwskie, wielki gar bigosu i zupa z suszonych
grzybów. Wszystko to udekorowane liśćmi sałaty i rozmaitych ziół
zostało ustawione w kolorową mozaikę na stole, aż się prosząc
by zostać zjedzonym. Kiedy Lucyfer ukroił wielki płat dziczyzny i
ułożył go na talerzu, pozostali również zaczęli nakładać
sobie porcje. Vin postanowił spróbować kaczki. Gdy tylko pierwszy
kęs znalazł się w jego ustach, uderzył go jego niezwykły smak.
Delikatne mięso lekko nasączone mieszaniną soku ze śliwek i
alkoholu niemalże się rozpływało. Kiedy zaś pierwsza fala doznań
przechodziła, na języku pozostawało lekkie pieczenie, jakby gdzieś
pomiędzy słodyczą owoców i charakterystycznym posmakiem likieru
znajdowała się jeszcze szczypta pikantnej papryki.
- Vin? - głos
Larfa wyrwał go z tej chwili rozkoszy. Miodoowoki wyglądał na
rozbawionego.
- Pierwszy raz jem coś tak dobrego - wyjaśnił
Vin.
- Nie mów tak przy Ganderiusie, bo wpadnie w kompleksy. Pan
Beelz to jego idol - zaśmiał się służący.
- Ganderius też
świetnie gotuje, ale to jest... No... Inne... - wzruszył ramionami
blondyn.
- Czuć te parę tysięcy lat praktyki - podpowiedział
Larf, a Vin tylko przytaknął.
Po drugiej stronie stołu
Beelzebub uważnie przyglądał się Lucyferowi. Na razie nie
dostrzegł żadnych zmian wskazujących na zawód miłosny, depresję
czy też podobną przypadłość. Książę wrócił do siebie sprzed
kryzysu, do czasów zanim jeszcze poznał tą zakałę, Seriusa. Lord
Obżarstwa kochał Asmodeusza jak brata, ale jego syn wzbudzał w nim
dawno uśpione, mordercze instynkty.
- Jeszcze mięska, Luciu? -
zapytał, podsuwając przyjacielowi talerz ze strapioną miną.
Władca spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Nie, dziękuję,
Beelz. Już w siebie nic nie wcisnę - powiedział, na co Lord
zasępił się jeszcze bardziej.
- No a... Jak z tym twoim
służącym? Chyba nic między wami nie ma...? - drążył dalej.
Jego szare oczy wyrażały taką troskę, że Lucyfer ledwo zebrał
się w sobie, by zapewnić go, że nie ma o co się martwić. W
gruncie rzeczy nie było to kłamstwem, bo z Vinem rzeczywiście
jeszcze do niczego nie doszło...
~***~
Po obiedzie
Hariatan postanowił w końcu zdobyć się na odwagę i porozmawiać
z Larfem o swoich uczuciach. Co prawda na statku Joshuy coś tam
sobie wyznali, ale ich związek pozostawiał jeszcze wiele do
życzenia. Od tamtej pory praktycznie nic się nie zmieniło, może
tylko to, że byli w swoim towarzystwie mocniej zakłopotani.
Kapitana strasznie dręczyła cała sytuacja i zdecydował się w
końcu zrobić krok na przód.
Zaprosił służącego na spacer.
Zakłopotany miodowooki zgodził się, a kiedy Hariatan czekał na
niego w holu, niespokojnie chodząc od ściany do ściany, znikąd
pojawił się Lord Beelzebub. Szlachcic zmierzył żołnierza
zaskoczonym spojrzeniem.
- Coś nie tak? - zapytał. Kapitan
spłonił się jak piwonia i podrapał po głowie z zakłopotaniem.
-
Ja właśnie... Czekam na chłopaka, mieliśmy iść na spacer, ale
chciał przebrać buty... - wyjaśnił.
- Jesteście parą?
- Beelzebub uniósł brwi.
- Jeszcze nie... Chciałem mu
powiedzieć właśnie teraz... - Hariatan speszył się jeszcze
bardziej. Opowiadanie o swoich miłostkach Lordowi wydawało mu się
strasznie dziecinne. Ku jego zaskoczeniu jednak, Pan Obżarstwa
uśmiechnął się szeroko.
- W takim razie potrzeba ci czegoś
specjalnego - stwierdził. - Zaczekaj tutaj.
Odszedł, zostawiając
zupełnie osłupiałego kapitana na korytarzu, po czym wrócił z
bukietem pomarańczowych storczyków w ręku. Kwiaty miały dziwne,
przezroczyste łodygi i płatki, ale poza tym wyglądały
niesamowicie.
- Są zrobione z cukru z odrobiną różnych
dodatków smakowych - wyjaśnił Beelzebub, wręczając mu je. - W
sumie miały być dla Bela, ale co tam, mogę zrobić jeszcze jedne.
Idź i zdobądź swojego chłopaka.
- Ojej... Panie Beelzebubie,
nie mogę... - zaczął, ale szlachcic klepnął go w ramię.
-
Możesz. To rozkaz od Lorda - rzekł z uśmiechem, a kiedy na
schodach rozległy się kroki tylko puścił kapitanowi oko i szybko
się ulotnił.
Chwilę potem pojawił się Larf i na widok bukietu
w rękach kapitana, natychmiast spłonął rumieńcem. Hariatan dał
mu kwiaty, po czym wyszli na zewnątrz. Ruszyli w milczeniu wzdłuż
drogi, bez żadnego konkretnego celu. W zasięgu wzroku nie było
żadnych domów, ale przykryte śniegową pierzynką drzewa otulały
zakręt.
- Lord mówił, że za lasem jest jakiś dworek, prawda?
- zagadnął Larf.
- A co, chcesz tam iść? - zapytał kapitan,
przeklinając się w duchu, że pierwszy nie zaczął rozmowy.
-
Możemy się przejść. Lubię wieś, jest tak cicho i przyjemnie...
- miodowooki uśmiechnął się słodko, niemalże przyprawiając
towarzysza o palpitacje serca.
- A ja lubię ciebie! - wymsknęło
mu się. Larf spojrzał na niego pytająco. - Znaczy nie w takim
sensie jak ty lubisz wieś... Raczej... No, rozumiesz... Uh, znowu
zaczynam...
- Ja ciebie też... - mniejszy demon spuścił wzrok
na kwiaty. - Powiedziałem ci na statku, prawda?
- Tak! Tylko,
że... No, po prostu... To było takie niejasne i... -Hariatan
podrapał się po głowie, czując, że ta rozmowa zmierza zupełnie
nie tam, gdzie powinna.
- Niejasne...? Czyli jednak chodziło ci o
coś innego... - służący bardzo się starał, by jego głos nie
zadrżał. Już po tym dziwnym, pokrętnym wyznaniu zaczął mieć
wątpliwości, a brak inicjatywy ze strony kapitana tylko je
pogłębił. Teraz czuł, że łzy cisnął mu się do oczu.
-
Coś... Nie! Chodziło mi o to, co myślisz, tylko... - zaczął
wojskowy, ale Larf przerwał mu.
- Hariatanie, naprawdę mi
przykro, ale nie czytam ci w myślach. Nie chcę nieporozumień, więc
proszę przestańmy mówić domysłami i choć raz bądźmy ze sobą
szczerzy. Jestem w stanie się na to zdobyć - wyszeptał, nerwowo
pocierając palcem łodygę storczyka. - A jeśli ty nie... To
wracam...
- Nie! - zaprotestował Hariatan. - Proszę, zostań.
Kocham cię.
Służący uniósł na niego spojrzenie miodowych
oczu przepełnionych niedowierzaniem. Kapitan położył dłoń na
jego policzku.
- Przepraszam, nie powinienem tyle z tym zwlekać -
westchnął, ale Larf tylko przytulił go mocno. Gdy się od siebie
odsunęli, Hariatan bez żadnych ogródek nachylił się i pocałował
mniejszego demona w usta.
~***~
Lucyfer dopiero pod
wieczór wyrwał się Beelzebubowi i jego towarzystwu. Lord Obżarstwa
był najcieplejszą i najmilszą osobą, jaką znał, ale był też
zdecydowanie nadopiekuńczy. Traktował księcia jak małego
braciszka, chociaż ten był od niego starszy. Lucek podejrzewał, że
to dlatego, iż sam był tak ciągle traktowany przez
Asmodeusza.
Idąc do swojego pokoju, władca wpadł na Vina.
Zastanawiał się, gdzie jego służący przebywał od ich przyjazdu
do obiadu, ale nie miał okazji niczego się dowiedzieć. Ku swemu
zaskoczeniu zauważył jasny ogon kręcący się beztrosko za plecami
blondyna.
- Coś ty robił? - zapytał, śledząc jego końcówkę
uważnie.
- Badałem okolicę, mój książę -odparł z niewinnym
uśmiechem Vin.
- Ach tak? A może zabawiałeś któregoś z
kuchcików Beelzebuba tak, że aż pewne rzeczy wyszły na wierzch,
hm? - Lucyfer uniósł brwi podejrzliwie. W rzeczywistości nie
sądził, żeby jego służący zrobił coś takiego, ale nie
zaszkodziło go postraszyć. Na widok miny mężczyzny książę mało
się nie roześmiał.
- Książę, ja bym w życiu... - zaczął,
a jego ogon zaczął nerwowo śmigać na boki.
- Och, nie,
wcale... W końcu zawsze żyłeś w celibacie... - Lucyferowi
wyraźnie zaczynało się to podobać. Miał ochotę złapać tą
jasną witkę i pobawić się jej czubkiem.
- Nie mówię, że
żyłem... - mruknął Vin.
- No to gdzie cię wywiało na cały
poranek? - władca zrobił krok do przodu tak, że niemalże stykali
się klatkami piersiowymi.
- Ćwiczyłem z panem Azazelem
szermierkę - wyznał blondyn, drapiąc się po policzku z
zakłopotaniem. - Kazałeś mi żyć i... Nigdy nie chciałbym
zostawić się samego.
Lucyfer zamarł, zupełnie zbity z tropu.
Spojrzał w oczy Vina, by znaleźć tam powagę, szczerość i
oddanie, które wywołały na jego policzkach delikatne rumieńce.
Oparł czoło na piersi blondyna, pozwalając, by ich ogony na chwilę
się splotły, po czym odstąpił na bok.
- Schowaj ten ogon, bo
wszyscy się będą gapić - mruknął jeszcze, zanim odszedł
szybkim krokiem do swego pokoju.
_________________________________________________
WR: Feelsowy rozdział, jestem całkiem zadowolona... Trochę żałuję, że nie mam jak wyeksponować relacji Shemhazaia z Azazelem, ale na to jeszcze przyjdzie czas...HarLarf w końcu się kategorycznie zszedł, a Vin i Lucek... Cóż, jeszcze trochę <3 Dzięki za komentarze, chociaż mam nadzieję, że teraz się postaracie jeszcze bardziej i będzie ich więcej ;P
SC: Boże, Beel, ty kulko miłości.... Wreszcie HarLarf się ogarnął, brawo Har <3 Powiało Panem Tadeuszem, oj powiało.... Wszystko tutaj jest takie słodkie, tęcza i feelsy to chyba stała domena PnS.... Vin wreszcie pokazał różki, Lucy approves~~ Dziękujemy za komentarze, wielce motywują i do następnej soboty~~
Rozdzial jak zawsze wspaniały mam niedosyt za kazdym razem gdy już skonczylam czytac juz wyczekiwalam z utęsknieniem czekam na kolejny rozdzial pozdraeiam lajla
OdpowiedzUsuńJejku, uwielbiam to opowiadanie... <3
OdpowiedzUsuńHariatan i Larf tacy uroczy... <3
Soboto, och soboto... nadchodź! <3
Mnie również z deka zawiało Panem Tadeuszem, te całe bigosy i spór o zamek zrobiły swoje... Ale to w porządku, pokazuje wszechstronność Waszej pracy : ) Jeśli martwicie się, że jest zbyt uroczo, a za mało poważnie i drastycznie, to powiem Wam, że jest umiarkowanie uroczo i to jest dobre, choć z kolei te ciągłe (potajemne prawie że) starcia Vina z Luckiem mogłyby być bardziej... pikantne, konkretne? Z drugiej strony to dobrze, że ich związek rozwija się powoli, bardziej naturalnie - poznają się, buduje się między nimi zaufanie, ale i napięcie. Podziwiam wszystkie aspekty tego rozdziału, ale polecam przeczytać jeszcze raz i poprawić te drobne blędy, ktore gdzieniegdzie się zawieruszają,
OdpowiedzUsuńpozdrawiam!